Kamsza Wiera - Odblaski Eterny 04 - Zimowy Przełom 02 - Jad przeszłości tom 1, Wielki zbiór Rosyjskiej Sci -fi ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WIERA KAMSZA
ZIMOWY PRZEŁOM
TOM DRUGI:
JAD PRZESZŁOŚCI
CZĘŚĆ PIERWSZA
Propozycja przekładu: Alicja Krygier
Wydawnictwo Eksmo, Moskwa 2007
PROLOG
Ani słońcu, ani śmierci nie można patrzeć prosto w oczy
Francois de la Rochefoucauld
I
RAKANA (B. OLLARIA)
400 rok K.S. Wieczór 2-go dnia Zimowych Skał
1
Kielich nie był pierwszy i nawet nie czwarty. Rober pił kenallijskie jak jakąś kaserę, nie
zauważając ani zapachu, ani smaku, ani posmaku. Co poradzić, jeśli najlepsze wina i
najpiękniejsze kobiety upijają słabiej niż nieszczęście i zmęczenie... Franimscy handlarze
winem na widok tego, jak książę Epineix połyka rosę świtu, padliby w omdleniu albo
złapaliby za noże. Marianna uśmiechała się miło. Ona nie była w Dorze! Rober zacisnął zęby
i nalał jeszcze, potem opamiętał się i napełnił kielich gospodyni. Baronowa uśmiechnęła się:
– Pan jednak o mnie pamięta, to cieszy.
– Kto panią widział bodaj raz, ten nigdy nie zapomni – skłamał Epineix, zapijając cudzą
śmierć i własne kłamstwo „Czarną krwią”.
– Książę – Marianna zaśmiała się gardłowo – te słowa nie obudzą wątpliwości tylko w
główce młodziutkiej mieszkanki północy. Niech pan nie zapomni poczęstować nimi panny
Ockdell.
– Ona jest w Nadorze – przekleństwo, o narzeczonej tak się nie mówi. A jak? Z
miłością? Ale zakochani narzeczeni nie wdzierają się późnym wieczorem do kurtyzan. Nic to,
niezakochani narzeczeni też nie rzadkość. Epineix łyknął „Krwi” i znalazł się: – Pani, kiedy
moja narzeczona wróci, będę poświęcał jej tyle czasu, ile będzie trzeba, ale teraz jestem u
pani stóp.
– Jest pan prawdziwym rycerzem, marszałku – piękność z wyrzutem spojrzała na szarfę
ze szpadą, rzuconą przez Robera na pomarańczową sofę – kładzie pan między sobą a damą
miecz.
– Czasy rycerzy minęły – Epineix dopił i przesiedlił szpadę na puf, złocisty jak sierść
Drakko. W głowie nareszcie raczyło się zakręcić; tylko troszeczkę, ale i to było prezentem –
Czasy rycerzy, ale nie pięknych dam!
– Teraz pan oczernia. Samego siebie – baronowa Kapul-Gizail z gracją przesiadła się na
uwolnioną od narzędzia mordu sofę. Zakołysały się, łapiąc ogieniek świecy, długie kolczyki,
w wycięciu cytrynowożółtej sukni wyzywająco szkarłaciła się róża. Jesienna kobieta, jesienny
pokój, jesienna noc, to znaczy już zimowa...
– O czym pan myśli? – w oczach Marianny tańczyły świece, pachniało kwiatami i
perfumami. Tu jest ciepło i spokojnie, a przez miejskie bramy drugą noc wypełzają zakryte
workami wozy, pełne trupów. Worków brakuje, wozów też, spod byle jak narzuconych szmat
wypadają ręce, nogi, głowy. Koszmarne twarze są podeptane, wymazane zaschniętymi
wymiocinami, burą krwią, jakąś pianą. „Zmarłych grzebie korona”... Grzebie czy ukrywa?
– Zapomniałem przeprosić za późne wtargnięcie – Epineix pocałował miękką, pachnącą
werbeną dłoń – Ale zima to nie najlepszy czas dla samotności.
– Nie zdarza się czas najlepszy dla samotności – uśmiechnęła się pani Kapul-Gizail,
splatając różowe paluszki z palcami Robera – a usprawiedliwienie mają mężczyźni jedno –
zmęczenie, ale na nie jeszcze trzeba zasłużyć. Jest pan gotów?
Gotów, inaczej po co przyszedłby do tego domu? Marszałek Epineix nie ma już sił
myśleć o brnących między szarymi ścianami mieszczanach z upragnionymi węzełkami i
pustymi twarzami. I o zabitych deskami głodowych jamach. Deski nie wytrzymały, jamy
stawały się grobami, wypełniały po brzegi ciałami, na których stali ludzie. Na już martwych i
jeszcze żywych...
– Pani, czy często wspomina pani swoich... swoich przyjaciół? – wleźć w cudzą pościel
on jeszcze potrafi. Wleźć i zapomnieć o ściśniętych, zaduszonych, oszalałych.
– Czasem wspominam, ale nie wtedy, kiedy mam gości – kobieta uśmiechnęła się i
dotknęła kwiatka na piersi, Epineix znów uniósł do ust dłoń z rozkoszną małżeńską
bransoletą. Kto kupił jej bransoletę? Mąż? A kto kupił męża i tytuł?
– A pani małżonek? – jakby księcia obchodził mały baron. I jakby mały baron nie
wiedział, skąd w jego domu bierze się złoto – On pamięta waszych gości?
– O – ślicznotka westchnęła przeciągle – tylko najbliższych. Koko daje im moryskille, a
swoich ulubienic on nigdy nie pomyli i nie zapomni, komu one się dostały. Pan też będzie
miał ptaszka.
– Naprawdę? – Rober nie odmówiłby pamiętania tylko szczurów i koni, ale jak
zapomnieć Milżę, gogańskiego chłopca, córeczki Emmy Marizoe? Bo jednak je znaleziono, w
jamach – Tutaj ktoś jest?
– O tak – puściła oko baronowa i leciutko cmoknęła szkarłatnymi usteczkami.
Zza haftowanej w motylki-fulgaty zasłonki wyskoczyła lewretka, poruszyła wąskim
pyszczkiem, zamachała ogonkiem, witając kolejnego półgospodarza. Marianna z
roztargnieniem pogłaskała ulubienicę.
– Nazywa się Ewro.
– Doprawdy?
Suzeren tylko co ustanowił order Ewro. Kawalerowie Ewro. Lewretki jego wysokości...
Rober nie wytrzymał, uśmiechnął się i natychmiast został nagrodzony.
– Pańskie wspomnienia, monsignore, bez wątpienia są bogatsze od moich – delikatne
paluszki dotknęły szkarłatnych płatków – Niech pan opowie coś biednej więźniarce, wszak
pan tak dużo widział...
Widział. Nogi i kawałki łańcuchów, sterczące spod przyniesionej przez Birę skały. Krew
i rozpryśnięty mózg na podłodze przy kominku. Schludnie ubraną mieszczkę z podziurawioną
obcasami twarzą i wyrwanymi włosami, ona jeszcze żyła, odchylała w tył głowę, próbując
oddychać, a po czole, policzkach, oczach deptali mimowolni zabójcy.
– Pani, to, na co patrzę teraz, jest o wiele piękniejsze od tego, co spotykałem za murami
tej willi.
– Książę, pan jest zadziwiająco małomówny, a przecież jest pan południowcem.
Nawet południowiec nie opowie, jak z zamienionego w śmiertelną pułapkę kanału
wyciągnięto osiem trupów i jednego żywego. Biedak nic nie rozumiał i tylko prosił o wodę. Z
dołu i z góry była śmierć, a on wyżył. Mały kaszlący człowiek w płaszczu uczonego, w czymś
podobny do odchudzonego Kapul-Gizaila.
– Więcej pan nie pije? – w czarnych oczach odbijały się rude ogieńki, zamieniając
kobietę w fulgę – Znudziła się panu „Krew”? Mam też „Łzy”.
Leworęki, jakże mu się znudziły prawdziwa krew i prawdziwe łzy, ale co poradzić?
– Ja już jestem pijany, pani – uznał upragnione za rzeczywiste Epineix – pijany i
szczęśliwy.
Dobry baron lubi ptaki, jego żona lubi mężczyzn. Albo nie lubi, jakie to ma znaczenie.
W buduarze pachnie werbeną i pomarańczami, tutaj można nie myśleć, tylko pić i jeszcze
całować wychylające się ze złotej piany ramiona.
– Jeśli jest pan pijany, niech pan odstawi kielich – zażądała Marianna.
– Obowiązkowo – zapewnił Rober – ale nie wcześniej, zanim wypiję za pani piękne
oczy.
Nicolas zrzuci trupy do kopalni Świętego Pawła, nie pierwszy raz. Goganie i muły
zostały przy Lesie Świętej Martiny. Święty Paweł, święta Martina, święta Oktawia, święta
Dora, co oni powiedzą tym, którzy zbezcześcili ich imiona pogromami i zabójstwami?
– Tylko za oczy? – Marianna szybko oblizała usta – A mnie się wydawało, że bardziej
pana interesuje... róża.
– Ona rzeczywiście jest piękna – potwierdził Rober – a jej... oprawa godna jest jej
urody.
– Nareszcie powiedział pan coś miłego – pochwaliła baronowa – Nie pozostaje mi nic
innego, jak podarować panu tę różę. Proszę ją wziąć... Dopóki nie zwiędła.
Złota, z diamentowym pyłem broszka rozpięła się lekko, często musiała to robić.
Uwolniony kwiatek upadł na utkany w niezapominajki prościutki dywanik, Rober schylił się
po prezent, ale obite błękitnym jedwabiem ściany zakołysały się i Władca Błyskawic w
najgłupszy sposób spadł z sofy przy akompaniamencie perlistego kobiecego śmiechu.
– „Czarna Krew” jest zdradziecka – Marianna wyciągnęła do gościa rękę i Rober
uczciwie ją złapał. Zbyt uczciwie, bo zachwycająca baronowa znalazła się na rozkosznym
holtyjskim dywanie razem z pijanym gościem. Gość przeprosił i zaczął zbierać rozsypane
konwalie.
Szkoda wazy, ale jutro on przyśle inną, srebrną, jej się nie da rozbić.
– Skaleczył się pan? – drżący, pełny przerażenia głosik. Głupiutka, nigdy nie widziała
prawdziwych ran.
– Pani, jestem gotów oddać pani całą krew, a nie tylko żałosne cztery krople.
– Niech pan tak nie żartuje, jeśli z panem coś się stanie, ja... Ja nie będę mogła żyć!
– Ze mną nic się nie sta...
– Rober! Roberze, źle się pan czuje?
Złocisty dywan, czarnowłosa kobieta z szeroko otwartymi, umalowanymi oczami.
Marianna Kapul-Gizail... on się upił, a baronowa podarowała mu czerwoną różę. O, tą! On się
upił, bo chce zapomnieć o Dorze. I zapomni, choćby do rana.
– Pani, jakby to nie było smutne, to jednak jestem pijany – Inochodziec podniósł
nieszczęsny kwiatek, on absolutnie nie ucierpiał, za to rękaw nie wiadomo dlaczego zrobił się
czarny, a wcześniej był czerwony. Rober pamiętał to zupełnie wyraźnie. Czerwony, obszyty
złotem, absurdalnym i wyzywającym, niczego innego w święto Władca Błyskawic nie mógł
nałożyć.
– Rober – baronowa siliła się na uśmiech, ale w oczach czarnymi motylkami trzepotał
strach – co z panem?!
– Kto tu jest? Kto tu jest, oprócz nas? Tam, za portierami?
– Tylko Ewro... Jesteśmy sami, przysięgam.
Z pokojem wszystko w porządku, on nadal jest złocisty, a rękaw – szkarłatny. Za
portierą wierci się lewretka, w rękach Robera jest róża, a nie konwalie. Bo i skąd mogłyby
wziąć się konwalie na Zimowy Przełom?
– Dlaczego pan milczy? Coś się stało? Coś złego?
– Mów mi „ty”. Tylko „ty”, dobrze?
– Boję się.
– Nie trzeba. Potrafię cię obronić.
– Ale nie naszą miłość. Oni nigdy się nie zgodzą, nigdy!
– Nie potrzebna nam niczyja zgoda, będziemy razem.
– Albo umrzemy.
– Umrzemy? Nie, malutka, będziemy żyć wiecznie. Co z tobą?
– Zimno... Okno w sypialni, ja zamknę.
– Boisz się zamarznąć?
– Boję się, że cię stracę. Pomożesz mi zamknąć okno? Trzeba je zamknąć, koniecznie...
– Nie wejdę do sypialni swojej narzeczonej przed ślubem. Lepiej zamknę drzwi.
Dwuskrzydłowe drzwi ze śmiesznymi pląsającymi ludzikami, klamka w kształcie
kwietnej girlandy, błękitne portiery... Błękitne? Złote ze szkarłatnymi motylkami!
– Pani, co jest za tą zasłoną? Drzwi?
– Fałszywe... Proszę się uspokoić, Koko nie ma, poza tym on nie jest zazdrosny, a Ewro
zamknęłam.
– Tam są dwuskrzydłowe drzwi i za nimi ktoś jest.
– W mojej sypialni? Żartuje pan! - gospodyni roześmiała się dźwięcznie, zerwała się i
odsunęła zasłonę. Zmierzchowym płomieniem błysnęły motylki-fulgi, w okno uderzył
pachnący bzem wiatr.
– Patrz, książę!
Jednoskrzydłowe drzwi ozdobione są winogronowymi kiściami, kościaną klamkę-kulę
podtrzymują białe kocie łapki ze złotymi pazurkami.
– Pierwszy Marszałek Taligoi jest zadowolony?
– Z drzwi – owszem – lepiej wydawać się wulgarnym, niż szalonym – ale nie w
drzwiach szczęście.
– W takim razie powinien pan zjeść tę brzoskwinię! Mam nadzieję, że w mojej sypialni
rzeczywiście ktoś będzie. I tym „kimś” zostanie pan.
Złocista puszysta kulka w różowych dłoniach, filuterny uśmiech, cichy śmiech.
– Pani, brzoskwinia jest dobra, za to pani – przepiękna!
– Wiem...
Różowe usta pachną poziomką, w fiołkowych oczach tai się wiosenna noc. Oni po raz
pierwszy są razem. Naprawdę razem, sami, nie licząc wiosny i konwalii. On znalazł swoją
dziewczynkę z okienka i nie wypuści nawet na mgnienie oka. Rodzina przeżyje, i król przeżyje,
i cały świat, a komu się nie podoba, może zabierać się do Pierwotnych Stworów.
– Czy w tym domu jest coś, bez czego nie możesz żyć?
– Ty... Tylko ty... Nie przeżyję bez ciebie!
– Więc chodźmy.
– Dokąd?
– Obudzimy jakiegoś kleryka. Jutro przedstawię na dworze swoją małżonkę.
– Tak od razu? Ja nie mogę. Ojciec...
– Ojciec wybaczy, nie będzie miał innego wyjścia. Pójdziesz czy zanieść cię na rękach?
– Pójdę... Tylko... Nie śmiej się, ale założę inną suknię. Szybko...
– Ty i w tej wyglądasz piękniej od wszystkich.
– Stara suknia – zły znak.
– Dasz sobie radę czy wezwać Tereze?
– Nie trzeba... Stwórco!
Trzask za plecami, żywe, trzepoczące ciepło przy ramieniu, zdławiony krzyk. Jednak ich
znaleźli.
– Za mnie! Słyszysz, za mnie! Szybciej!
Otwarte skrzydła, zerwana błękitna płachta, przewrócony stolik, wywrócona szkatułka z
koralami. W drzwiach – dziesięciu ludzi z obnażonymi szpadami. Twarze pod maskami, ale
stroju i postawy nie ukryjesz. To nie szubienicznicy, to szlachcice. Krewni czy spiskowcy? Po
nią czy po niego?
– Dobrej nocy, panowie. Jakże was wielu...
Milczą i przygotowują się, milczą i ukrywają głosy, ale drugi z lewej znajomo się
zgarbił, a ten, kto stoi obok, jest o dłoń niższy. Nawet na obcasach. Krewni okazali się
spiskowcami, a spiskowcy – krewnymi.
– Nie chcą panowie się przywitać? Jesteście nieuprzejmi czy jednak tchórzliwi?
Krok do przodu i w bok, ukłon, uśmiech, kochane ciepło za plecami. Stara suknia – „zły
znak”, ale mała będzie żyć! Czyli do Leworękiego pójdą zabójcy, ilu by ich nie było.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl