King William-Terrarchowie 1-Anioły śmierci, Downloads

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WILLIAM KING - ANIOŁY ŚMIERCI
WILLIAM KING
ANIOŁY ŚMIERCI
Tytuł oryginału: DEATH'S ANGELS
Tłumaczenie: Marta Koniarek
Wydanie I
ISA Sp. z o.o., Warszawa 2007
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych,
żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Rozdział 1
„Armia stanowi odbicie cywilizacji, która ją stworzyła”.
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
- Nie znoszę tych skurczybyków. Uważają się za lepszych od nas tylko, dlatego, że mają spiczaste uszy - prychnął
Barbarzyńca i przygryzł opadające końce długich, sumiastych wąsów, przypatrując się gniewnie odzianemu w szkarłat
kurierowi Terrarchów, który aroganckim krokiem schodził ze wzgórza. Jakimś cudem nawet plecy Czcigodnego zdawały
się wyrażać pogardę wobec całej pośledniej rasy ludzkiej. - Bez obrazy, Mieszańcu - dodał niemal machinalnie. Podrapał
się z namysłem po łysinie, a potem przesunął palcami po otaczającej ją grzywie długich jasnych włosów, jakby
sprawdzając, czy nie urosły od czasu, kiedy dotykał ich po raz ostatni.
- Nie obraziłem się - zapewnił go Mieszaniec. Miał tylko dziewiętnaście lat, a Barbarzyńca zbliżał się do
czterdziestki, lecz wiek stanowił jego jedyną przewagę w kontaktach z przyjacielem. Choć młodzieniec był wysoki,
Barbarzyńca przewyższał go o głowę i ważył niemal dwa razy więcej, a na większość tej wagi składały się mięśnie. Co
więcej, olbrzym zdobył niedawno tytuł mistrza regimentu w walce na pięści.
Leon mrugnął pokrzepiająco do Mieszańca, a potem wrócił do pakowania sprzętu. Spomiędzy zębów wystawała mu
jak zwykle zawadiacko gliniana fajka. W zestawieniu z twarzą wygłodzonego ulicznika wyglądała śmiesznie. Leon
opiekował się chłopakiem, odkąd jako dzieci zaczęli wałęsać się po niebezpiecznych ulicach Smutku, i Mieszaniec cieszył
się teraz z jego obecności.
- Uważają się za lepszych od ciebie, bo są nieśmiertelni, mądrzy i zostali wybrani przez Boga - poprawił Gunther, a
jego szczupła twarz ściągnęła się ze współczuciem. - Lepiej, żebyś o tym pamiętał.
- Jeśli usłyszę od ciebie jeszcze jedno słowo o wybrańcach Boga, z przyjemnością cię do niego poślę - zagroził
Barbarzyńca. Gunther nie okazał strachu. Dorównywał koledze wzrostem i choć był o wiele szczuplejszy, siła jego
żylastego ciała sprawiała, że potrafił zagrozić przeciwnikowi. I oczywiście, wspierał go Bóg.
Mieszaniec pomyślał, że gdyby Gunther zdecydował się na walkę z Barbarzyńcą, rzeczywiście potrzebowałby
boskiej pomocy.
Ropuchogęby i Przystojny Jan przyglądali im się z wyraźnym zainteresowaniem. Zaraz zaczną robić zakłady, co do
wyniku walki. Wyłupiaste oczy Ropuchogębego stały się teraz jeszcze bardziej wypukłe z przejęcia. Długim językiem
oblizał mięsiste wargi - wyglądał niczym obżartuch patrzący na zastawiony suto stół. Przystojny Jan natomiast przestał się
na chwilę przyglądać swojemu odbiciu we fragmencie lustra, który zawsze ze sobą nosił.
- Lepiej obydwaj mówcie nieco ciszej - wtrącił sierżant Hef, stając pomiędzy nimi. Góra jego trójgraniastego
kapelusza sięgała zaledwie do połowy tułowia obu mężczyzn, lecz odwagi dodawała mu niezaprzeczalna władza. - Jeśli
usłyszą was ci ze spiczastymi uszami, posmakujecie bata.
- Doprawdy? - rzekł Barbarzyńca. - Myślisz, że mnie to rusza?
- Ruszy cię, jak do tego dojdzie - powiedział sierżant, zaciskając usta. Jego pomarszczona twarz przypominała
małpią bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
- Nie jestem taki miękki jak wy, Południowcy - rzucił Barbarzyńca, przemawiając jednak nieco ciszej.
Sierżant potrząsnął głową i zgodnie z rozkazem porucznika zajął się sprzętem. Jego broń o długiej lufie leżała oparta
o plecak.
- Tak szybko zapomniałeś o ostatniej chłoście?
Mieszaniec wątpił, czy ktokolwiek zdołałby zapomnieć o chłoście. Wiedział, że on sam nigdy nie zapomni tych
pięciu razów, jakimi ukarano go kilka miesięcy temu, i że nie wybaczy porucznikowi Sardecowi, który o nich
zadecydował. Biczem nie ulatywał tak łatwo z pamięci.
Barbarzyńca wsadził palce do ust z głupkowatą miną, udając, że próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatnio go
wybatożono. Tępota malująca się na jego obliczu sprawiła, że wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet sierżant, ale nikt nie
zapomniał, że nie minął nawet rok od momentu, kiedy to Barbarzyńca stał pod pręgierzem. Wywlekli go stamtąd
broczącego krwią z pleców, prawie nieprzytomnego. Kiedy zdejmował zieloną tunikę, widać było blizny. Będzie je nosił aż
po grób.
- Nadal nie znoszę tych skurczybyków ze spiczastymi uszami - wymruczał. Mieszaniec pomyślał sobie, że po
prawdzie, wcale tak nie jest. Barbarzyńca nie lubił wprawdzie panujących nad nimi Terrarchów, raziła go ich arogancja i
potęga, często na nich utyskiwał, ale wcale ich nie nienawidził. Nie tak, jak Mieszaniec. Ale w końcu Terrarchowie nie
zniszczyli życia Barbarzyńcy, tak jak zniszczyli je jemu.
1 / 106
WILLIAM KING - ANIOŁY ŚMIERCI
Mieszaniec wstał i dźwignął ciężki plecak. Menażkę, kubek i wszystko, co mogło pobrzękiwać, owinął już w
zmianę bielizny. Pelerynę, niepotrzebną w ciepłą wczesnowiosenną pogodę, zwinął i przymocował skórzanymi paskami do
plecaka. Zanim podniósł broń, upewnił się, że kieszenie ma wypchane ładunkami z nawoskowanego papieru, oba pistolety
znajdują się za pasem, a trój graniasty kapelusz siedzi mocno na głowie. Należało się przygotować na każdą ewentualność,
skoro żądny chwały porucznik Sardec zdecydował się opuścić obóz. Całe to gadanie o wojnie wprowadzało wszystkich w
nerwowy nastrój, a bliskość kharadreńskiej granicy nie dodawała otuchy. Muszkiet z zamkiem skałkowym wydawał się
krzepiącym ciężarem.
Wyraziwszy swoją opinię, Barbarzyńca zajął się własnymi sprawami. Wrzucił niewielką ilość sprzętu, jaką posiadał,
do plecaka i zamachnął się w powietrzu ciężkim nożem bojowym ludzi z gór, który zawsze nosił przy sobie. Potem wsadził
go do pochwy i podniósł muszkiet. Nóż dorównywał wielkością krótkiemu mieczowi. Mężczyzna pochodził z Segardu i
jak większość mieszkańców tej zimnej, północnej krainy nie ufał broni palnej. Mieszaniec potrafił to zrozumieć po
własnych doświadczeniach z niewypałami i zamokłym prochem w trakcie czterech lat, jakie spędził w wojsku.
W oddali kapral Toby wykrzykiwał rozkazy do pozostałych furażerów. Ponieważ normalny głos Toby'ego był
niczym krzyk innego człowieka, wrzask robił wrażenie i nie dało się go zignorować.
- Stary Toby chyba lubi dźwięk własnego głosu – wymruczał Leon, jak zawsze przed walką wsadzając sobie w
kapelusz przynoszące szczęście gęsie pióro.
- Nie on jeden - rzucił Mieszaniec.
Śmiech Leona przypominał cichy świst przez fajkę.
- Dlaczego zawsze to cholerni furażerzy mają odwalać czarną robotę? - mruknął Barbarzyńca.
- Bo na tym polega nasze zadanie - uciął sierżant. – Kiedy chcesz, żeby rzędy muszkieterów maszerowały równo,
zwracasz się do piechoty. Wysyłając zwiad, wybierasz lekką kompanię. Myślałem, że do tej pory nawet ty wbijesz to sobie
do tego zakutego łba.
Mieszaniec uznał, że czasami sierżant brał retoryczne pytania Barbarzyńcy zbyt dosłownie.
Wkrótce uformowali szereg i zaczęli posuwać się w kierunku wielkiej reduty. Dołączyły do nich pozostałe oddziały.
Razem dziewięćdziesięciu ludzi, cała lekka piechota, zwiadowcy i prawie wszyscy furażerzy znajdujący się w tym czasie w
obozie. Kapral Toby stał z boku ścieżki, a jego oblicze o pucołowatych, ogorzałych policzkach było jeszcze czerwieńsze
niż zwykle, gdy odliczał każdego mijającego go żołnierza odzianego w znoszony mundur.
Obóz znajdował się wśród łańcucha wzgórz położonych nad Czerwoną Wieżą. Wysokie szczyty Gór Tarczy
Olbrzyma rozciągały się w kierunku północnym i południowym. Ze zbocza wzgórza mieli dobry widok na leżące w dole
miasteczko i otaczające je pola. Ogromna smocza wieża należąca do świątyni Terrarchów wznosiła się na tle nieba.
Krążyły nad nią skrzydłodiablaki o skórzastych skrzydłach przypominających nietoperzowe, śmigając ponad wyłożonymi
czerwonym gontem dachami i w długie, wypełnione ostrymi zębiskami dzioby chwytając szczury, gołębie oraz inne
stworzenia.
Wszystkie latające istoty unikały masywnej, karmazynowej wieży pałacu pani Asei, jakby się jej bały. Mieszaniec
pomyślał, że pewnie słusznie obawiają się tej starożytnej budowli, podobnie jak większość ludzi, choć miasteczko zostało
nazwane na jej cześć. Mówiono, że czarodziejka, która w niej mieszka, ma dwa tysiące lat i pławi się w grzechu. Była już
wiekowa tysiąc lat temu, gdy Terrarchowie po raz pierwszy przybyli przez Bramę Starszych ze swymi smokami i
wyrmami, by podbić ten świat. I zapewne dożyje jego końca. Jak zawsze ciekawość tego, jaka jest pani Asea, walczyła w
umyśle Mieszańca z zabobonnym lękiem. Powiadano, że jej intrygi doprowadziły do wojny domowej, która rozdarła
Pierwsze Imperium Terrarchów, pozostawiając po sobie szachownicę zwalczających się państewek Niebieskich i
Czerwonych.
Sznury wozów ciągnęły ze wszystkich stron ku miasteczku. Przez rok, jaki tu spędzili, Mieszaniec nie widział, aby
na drogach panował aż taki ruch. Pomyślał, że w takim razie musi to być prawda. Wojsko zamierza wejść do Kharadrei. I
to siłami o wiele większymi niż jeden regiment, który zwykle stacjonował na posterunku przygranicznym.
Jego uwagę przyciągnęły kpiące pokrzykiwania przepatrywaczy przestworzy.
- Wybieracie się na mały spacerek, co?
- Przechadzkę po lesie?
- Porucznik nauczy was strzelać?
Ostatnia uwaga stanowiła aluzję do konkursu strzeleckiego, który furażerzy przegrali w zeszłym tygodniu.
Większość z nich nadal nie rozumiała, jak do tego doszło. Łasica i Leon byli najlepszymi strzelcami w regimencie.
Mieszaniec żywił jednak pewne podejrzenia. Łasica wiele by zrobił dla pieniędzy, więc pewnie postawił przeciwko sobie, a
potem przekonał Leona, by postąpił tak samo. Kościsty młodzik zawsze łatwo ulegał wpływom, zwłaszcza, gdy w grę
wchodziły nielegalne zyski.
- Nauczę was, jak siadać na bagnecie - ryknął Barbarzyńca, który stracił sporo miedziaków, stawiając na swoich
kumpli, wspomnienie to szczególnie go, więc bolało.
- Cicho - rzucił sierżant. - W ciągu następnych miesięcy starczy czasu, żeby im odpłacić - dodał, jakby przygotował
już jakiś plan.
Łasica wyskoczył ku nim z wioski namiotów ludzi ciągnących za wojskiem. Jego pomięty zielony mundur
prezentował się jeszcze gorzej niż zwykle, przylegając do szczupłej sylwetki. Wyglądało na to, że znowu zgubił nakrycie
głowy, a wychudzona łysa łepetyna na długiej szyi sprawiała, że przypominał gryzonia bardziej niż kiedykolwiek. Nozdrza
mu drgały, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo.
- Miło, że do nas dołączyłeś - powiedział sierżant. – Jeszcze trochę, a biłbyś się z Barbarzyńcą i Guntherem o
miejsce pod pręgierzem.
- Sprawdzałem tylko, czy twoja żona jest zadowolona - odparł Łasica, uśmiechając się obleśnie. Był jedną z tych
osób, które choć nie posiadały żadnej rangi, i tak miały spore wpływy w regimencie. Wiązały się one z zaangażowaniem w
niezliczone czarnorynkowe interesy kwatermistrza. Dzisiaj musiał jednak czuć się wyjątkowo pewny siebie, inaczej nie
przemawiałby takim tonem do sierżanta. Sierżant Hef tylko uniósł brwi. Takie gadanie spływało po nim jak woda po
kaczce. On i Mercie byli ze sobą dłużej niż ktokolwiek sięgał pamięcią, doczekali się licznego potomstwa i o ile było
wiadomo, żadne z nich nie spojrzało na nikogo innego, odkąd się poznali. Mieszaniec wiedział, że trzeba czegoś więcej niż
insynuacje Łasicy, by zdenerwować Hefa.
2 / 106
WILLIAM KING - ANIOŁY ŚMIERCI
- Z królików - dodał Łasica tonem urażonej niewinności. - Królików, jakie jej sprzedałem. Nic z tych rzeczy, co
sobie te obleśne kundle myślały.
Sierżant potrząsnął głową.
- Kiedyś wykopiesz sobie grób własnym jęzorem.
- No to nareszcie coś zrobi - powiedział Gunther. – Nigdy jeszcze nie widziałem go przy pracy.
- Ooooo, przepraszam - oburzył się Łasica. - Dupczenie twojej dziewczyny to ciężka praca.
- O jakiej dziewczynie mówisz? - odezwał się Gunther, całkowicie pozbawiony poczucia humoru. - Nie zadaję się z
dziwkami w tym obozie. W przeciwieństwie do ciebie nie zabawiam się na samym skraju piekielnej otchłani.
- Zachowujesz cnotę dla chłopaka w rodzinnych stronach, co? - zapytał Łasica. - Chcesz, żeby wiedział, że jesteś
prawiczkiem, kiedy wejdziesz do małżeńskiego łoża?
Twarz Gunthera ściągnął gniew. Nie należał do sekty głoszącej tolerancję i bożą miłość wobec ludzi. Jego bóstwo
miało ognisty temperament i skłonność do szafowania wyroków, a sodomia była w jego oczach prawdziwą zbrodnią.
Sięgnął ręką do kolby pistoletu, lecz kościste palce Łasicy już ściskały nóż.
- Dosyć - warknął sierżant tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że zabawa się skończyła. Jak na tak
niewysokiego mężczyznę miał duży autorytet. - Jeśli nadal będziecie się tak wygłupiać, poczujecie bat na plecach.
Łasica tylko puścił do niego oko. Gunther zdusił wściekłość, którą odczuwał niemal zawsze, kiedy nie drżał z
nabożnej czci i lęku przed swoim gniewnym bóstwem.
- Co, do cholery...? - rzucił Barbarzyńca.
- Patrz, Rik, smok - zawołał Leon. Mimo że sprawiał wrażenie doświadczonego cwaniaka, w jego głosie zabrzmiał
podziw, jakby smok był cudem, który widzi po raz pierwszy.
- Widzę go, Leonie - bąknął nieco rozeźlony Mieszaniec. Jak większość furażerów wolał swoje przezwisko od
prawdziwego imienia, które przywoływało zbyt wiele bolesnych wspomnień.
Cały oddział spojrzał w górę, gdy smok przelatywał nad nimi, a jego sylwetka odcinała się na tle szarych chmur.
Podmuch wywołany jego cielskiem szarpnął połami ich kurtek. Potężne skrzydła, wielkie niczym żagle karaweli, rzucały
ogromny cień na ziemię. Druga wężowata szyja była wyciągnięta, a wielka trójkątna głowa sprawiała, że przez chwilę
wyglądał jak włócznia w locie. Wypolerowana zbroja dosiadającego go jeźdźca połyskiwała w słabym świetle słonecznym.
Smok mknął ze sporą szybkością, opadając spiralnym torem ku terenowi znajdującemu się wewnątrz masywnych
kamiennych murów otaczających redutę.
Pomruk przebiegł przez szereg furażerów. Już od dawna nikt z nich nie widział smoka, odkąd trafili do tego zadupia
przy granicy. Mieszaniec zaczął się zastanawiać, jaką wiadomość przyniósł kurier. Wszyscy myśleli o tym samym: wojna.
Sierżant tylko wzruszył ramionami i powiedział:
- Niedługo się dowiemy.
Mijali kobiety piorące bieliznę w strumieniu i noszące wiadra z wodą do połatanych namiotów oraz naprędce
skleconych nor. Małe psy i wyrmogary o kolczastych grzbietach taplały się w błocie. Błoto oblepiało też bose stopy kobiet,
a dzieciaki o umorusanych twarzyczkach czepiały się ich szalów. Większość wyglądała na głodne. Los żołnierskiego
dziecka nie był wesoły. Mieszaniec pomyślał jednak, że większości z nich żyło się lepiej niż jemu w ich wieku.
Osieroconemu chłopcu, zwłaszcza takiemu, którego uważano za bękarcie nasienie Terrarchów, ciężko dorastało się na
ulicach Shadzar, Smutku.
Kiedy dotarli do wioski leżącej dokoła reduty, wyprostowali się i nawet Łasica przestał pogwizdywać. Większość
oficerów regimentu kwaterowała w gospodzie albo w niskich, kamiennych budynkach, a Terrarchowie zawsze
pedantycznie przestrzegali dyscypliny. Przed nimi, na nasypie zwiększającym wysokość reduty o trzydzieści stóp wznosiła
się dziesięciopiętrowa forteca.
Na szczycie wieży obok Czerwonego Smoka Talorei powiewał dumnie ogromny czarny sztandar, od którego ich
regiment wziął swoją nazwę. Na fladze widniała piękna naga kobieta ze skrzydłami smoka, dzierżąca w dłoni kosę z
wyrytymi na niej runami - była to Arazaela, Anielica Śmierci. Pod nią biegły słowa w starodawnym języku Czcigodnych:
Wszyscyśmy Aniołami Śmierci. Z tej odległości Mieszaniec nie potrafił dostrzec wszystkich szczegółów, ale mógł je sobie
bez trudu wyobrazić. Replika sztandaru powiewała na proporczykach wszystkich dziewięciu kompanii.
Sztandary te łopotały nad tysiącami pól bitewnych od pięciu wieków, od założenia regimentu podczas wielkiej
wojny domowej, która doprowadziła do upadku Pierwszego Imperium, i bez wątpienia powiewać będą nad kolejnymi
tysiącami, lecz serce Mieszańca nie urosło na ten widok. Wiedział, że w tym uczuciu był odosobniony, ale nie odczuwał
dumy, krocząc wśród Aniołów.
Wysocy odziani w szkarłatne kurtki oficerowie przechadzali się tam i z powrotem; byli chudzi jak szczapy, a ich
wąskie, pozbawione wieku trójkątne twarze zdradzały wyraz znudzonej arogancji, który wydawał się wypisany na nich od
urodzenia. Ich piękne włosy splecione w długie kity poruszały się niczym ogony skradających się kotów. Na ten widok
Mieszaniec przełknął zadawnioną nienawiść i strach. Jego własna twarz nieco go do nich upodabniała, miał takie same
delikatnie wyrzeźbione rysy, zimne, błękitne oczy, takie same popielate włosy i taki sam wąski podbródek - podarunek od
nieznanego ojca; jedyna ojcowizna, jaką kiedykolwiek od niego otrzymał. Nie był pewien, czy chłodne spojrzenia, jakimi
go obrzucali, stanowiły tylko wytwór jego wyobraźni, czy też pokrywały się z rzeczywistością. Może tylko je sobie
wyobrażał... Terrarchowie patrzyli tak na każdego. Odkąd tysiąc lat temu podbili świat Gaei, byli panami stworzenia.
Wiejskie powietrze wypełniał smród wyrmów. Gdy mężczyźni je mijali, okrutne rozdzierała do polowań machały
długimi ogonami i rzucały się na kraty żelaznych klatek, a każdy z nich wyglądał jak pozbawiony skrzydeł, dwunożny,
opętany żądzą krwi miniaturowy smok. W ich maleńkich gadzich oczach płonął głód i nienawiść. Unosiły się na wysokość
człowieka na ogromnych tylnych nogach zakończonych wielkimi pazurami i ostrymi jak brzytwa ostrogami
przypominającymi sztylety. Ich szczątkowe przednie kończyny wykonywały ruchy podejrzanie przypominające obleśne
gesty.
Ich długie szyje zwijały się wężowato. Mieszaniec czuł odór ich oddechu - mieszaninę zapachu stęchłej krwi i mięsa
- wydobywającego się z ogromnych paszczy o ostrych zębiskach, które jednym kłapnięciem mogły urwać człowiekowi
ramię. Wyraźnie odbierał wściekłość bijącą od nich niby żar od pieca. Nie przepadał za nimi, lecz ich cudzoziemscy
władcy uwielbiali owe wyrmy i wykorzystywali je podczas łowów. Wiele lat temu Mieszaniec widział, jak grupa
Terrarchów polowała ze stadem tych stworzeń na skazańców. Nigdy tego nie zapomni. Niewiele pozostało do spalenia z
ciał więźniów.
3 / 106
WILLIAM KING - ANIOŁY ŚMIERCI
Furażerzy ustawili się w zgrabny szereg na placu przed gospodą. Tuż za nią znajdowała się ziemna grobla i rów
forteczny otaczający redutę. Grupa dosiadających rumaków oficerów Terrarchów przecięła plac, przejeżdżając obok nich.
Dziewczyny służebne przechodziły, niosąc stosy prania i jedzenie, odprowadzane pełnymi uznania spojrzeniami żołnierzy.
Porucznik Sardec we własnej osobie pojawił się na progu gospody. Przeszedł wzdłuż szeregu, dokonując inspekcji
ludzi dziwnymi, kocimi oczami Terrarchów. W czerwonym mundurze ze złotymi insygniami wyglądał bardziej na
emisariusza Cienia niż na jednego z bożych wybrańców. Mimo wszelkich starań, Mieszaniec nie potrafił pozbyć się z
głowy tej myśli. Tłumaczył sobie, że przemawia przez niego jedynie niechęć będąca rezultatem niekończącej się małej
krucjaty, jaką porucznik zdawał się prowadzić przeciwko niemu.
Sardec musiał wyczuć tę awersję, zatrzymał się, bowiem przed Mieszańcem i chłodnym spojrzeniem ogarnął jego
mundur.
- Brakuje guzika, sierżancie - powiedział, wskazując na pustą dziurkę w tunice Mieszańca. - Dopilnuj, aby temu...
żołnierzowi przydzielono dziś wieczorem dodatkowe obowiązki. Może to go nauczy lepiej troszczyć się o własność jej
królewskiej mości. Jeśli nie, pozostaje jeszcze bicz.
- Tak, panie - odparł sierżant Hef z obojętnym wyrazem twarzy.
Mieszańca rozzłościło to, że drgnął, gdy Sardec wspomniał o biczu, ale przynajmniej trzymał gębę na kłódkę, choć
chciał zaprotestować. Gdyby brakujące guziki były powodem do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego, trzeba by
ukarać połowę ludzi w tym oddziale. Mieszaniec wiedział oczywiście, że to nie z tego powodu tak go wyróżniono. Jego
prawdziwa zbrodnia polegała na tym, że wyglądał jak Terrarch, a nosił mundur zwykłego piechura. Potrząsając głową,
Sardec stanął przed całym regimentem.
- Dobra, ludzie - rzekł, wymawiając słowo „ludzie" szyderczym tonem Starszej Rasy. - Słuchajcie. Ruszamy na
wzgórza, żeby wyłapać najeźdźców, którzy pustoszą te ziemie. Doszły nas wieści, gdzie ich znaleźć. Dopadniemy paru i
zawisną na drzewach jako przykład dla swoich pobratymców. Koniec z porwaniami. Koniec z zasadzkami. Koniec z
zaginięciami podróżnych.
Mówił tak głośno, jakby miał nadzieję, że podsłuchają go szpiedzy plemion górali. Mieszaniec pomyślał, że to
typowe dla próżnego dowódcy. Sardec pewnie myśli, że już na samo wspomnienie o tym, że nadciąga, tubylcy uciekną
przerażeni. Nikt się nie odezwał - choć byli furażerami, w obecności Czcigodnych zachowywali dyscyplinę - lecz szmer
podniecenia przebiegł wzdłuż szeregu.
Mimo złości z powodu kary Mieszaniec zauważył, że Łasica nieco zesztywniał - podejrzewał, że wraz z
kwatermistrzem, a może także Barbarzyńcą, obwieś przyczynił się do tego, że najeźdźcy tak długo unikali patroli. Jeśli
tylko pojawiała się okazja, by zarobić nielegalnie trochę grosza, Łasica zawsze z niej korzystał. Trudno zresztą mieć o to do
niego pretensje. Każdy z nich był biedny jak mysz kościelna, a lokalni gospodarze gardzili nimi za kradzież owiec i córek -
czasami w tym samym celu, jak twierdzili. Dlatego też jak dotąd nie miało dla nich znaczenia, czy ludziom z gór udawało
się umknąć, dopóki nie strzelali do patroli.
Szczerze mówiąc, Mieszaniec odnosił wrażenie, że jak do tej pory Terrarchów także niewiele to obchodziło.
Wszyscy zdawali się myśleć, że regiment przysłano tutaj w innym celu. Nie umknęło ich uwadze, że zakwaterowano ich
poniżej Przełęczy Złamanego Zęba - po drugiej stronie leżała Kharadrea, a za nią starodawny wróg - Mroczne Imperium.
Od paru tygodni krążyły plotki o przyczynie ich pobytu w tym właśnie miejscu. Od śmierci lorda Orodruine'a trwała
zacięta walka o kharadreńską sukcesję.
Kharadrea stanowiła strefę buforową pomiędzy Taloreą a Mrocznym Imperium Sardei od ponad stu lat. Przedtem
przez ponad pięćset lat była polem bitwy pomiędzy dwiema zwalczającymi się frakcjami w czasie wojny domowej
Terrarchów. Teraz każdy wędrowny handlarz, każdy uchodźca i żebrzący mnich przynosił opowieści o tym, jak reżim
panujący na wschodzie wydaje złoto hojną ręką, starając się zapanować nad Kharadrea, przekupuje członków
kharadreńskiego parlamentu i opłaca najemników, aby popierali pretendenta Niebieskich. Mówiono, że Legion
Wygnańców, śmiercionośne siły sardeńskich wielmożów renegatów i czarodziejów, wspiera księcia Khaldarusa. Królowa
Talorei wraz ze swoją radą nie mogła dopuścić do tego, by władca Niebieskich zasiadł na tronie. Mając za zachodnią
granicą wiecznie żądnego podbojów króla Aquileusa z Valonu, królowa Arielle musiała zapobiec temu, by Kharadrea
wpadła w ręce Mrocznego Imperium. Oznaczałoby to, bowiem sojuszników Niebieskich za obydwiema granicami i wojnę
na dwóch frontach przeciwko dwóm najsilniejszym państwom na kontynencie Ascaleanu, wojnę, w której Talorea nie
miałaby cienia szansy na zwycięstwo. Pozostawało, zatem kwestią czasu, kiedy bębny zaczną wybijać rytm i odezwą się
trąbki. Wyglądało na to, że ten czas wreszcie nadszedł.
Wzrok Mieszańca przyciągnęła niewielka postać mężczyzny czekającego w drzwiach gospody. Porucznik dał mu
znak, a wtedy nowo przybyły stanął obok niego. Odziany w kurtkę z niewyprawionej owczej skóry oraz futrzaną czapę
człowieka z gór, uzbrojony był w muszkiet o bardzo długiej lufie. Jego spodnie i szal wykonano z jakiegoś niebieskawego,
kraciastego sukna. Jedno było pewne - nie był żołnierzem. A to oznaczało, że mieli do czynienia z lokalnym
przewodnikiem. Może Terrarchowie naprawdę zamierzali wreszcie coś zrobić w sprawie zaginięć.
Przez ostatnie miesiące znikało nie tylko bydło i owce, ale także dzieci oraz samotni podróżni. Nie domagano się też
okupu, co zaniepokoiło miejscowych. Dawne zwyczaje nie wymierały w górach tak szybko; mówiono, że niektórzy nadal
czczą starożytnych bogów. Górale byli niegdyś jednymi z najbardziej fanatycznych wyznawców Demonicznych Bogów
starej religii sprzed przybycia Terrarchów i nie zostali całkowicie nawróceni. Niedawno pojawiła się pogłoska o nowym
proroku starodawnej religii, który mieszka w górach i podburza plemiona do religijnego szaleństwa.
- To jest Vosh. Będzie waszym przewodnikiem - powiedział porucznik. - Macie go bronić za cenę własnego życia.
Jasne, pomyślał z ironią Mieszaniec. Mało prawdopodobne, żeby jakiś furażer zaryzykował życie dla kogoś spoza
regimentu, a zwłaszcza dla człowieka z gór.
Porucznik zaprowadził wszystkich wraz z ich nowym towarzyszem do ogrodzenia z wyrmami. Pod spojrzeniami
innych Czcigodnych oddział zachowywał ciszę. Chodź furażerzy cieszyli się pewnymi przywilejami, Terrarchowie
sięgnęliby po bat, gdyby dostrzegli przejaw braku szacunku, a nigdy nie wiadomo, co któryś ze spiczastouchych uzna za
obrazę swojej godności.
Gdy zbliżyli się do wybiegu, w nozdrza Mieszańca uderzył ostry gadzi odór skór wyrmów i dziwny, gryzący smród
szczyn i gówien. Poczuł, że znów się spina, jak zwykle w ich obecności. Pomostogrzbietowce były o wiele mniej drażliwe i
skłonne do ataków ślepej furii od swych skrzydlatych smoczych kuzynów czy też innych wyrmów, takich jak rozdzieraki
4 / 106
WILLIAM KING - ANIOŁY ŚMIERCI
lub tarczorogi, ale i tak uważał je za przerażające stworzenia. Zawsze twierdził, że należy zachować odpowiednią
ostrożność w obecności zwierzęcia, które szponiastą łapą może rozdeptać człowieka niczym robaka.
Każdy z ogromnych, pokrytych łuskami czworonogów był wysoki jak dom. Łeb w kształcie klina wydawał się
proporcjonalnie mniejszy w stosunku do ciała niż u rozdzieraków, a szyje miały dłuższe niż dwunożni kuzyni służący do
polowań. Nadal przypominały smoki, choć obrosły tłuszczem, stały się powolne i tępawe. Ich ogromne dzioby podobne do
paszczy żółwia mogły jednak oderwać człowiekowi ramię równie łatwo, jak nożyce krawcowej odcinały tkaninę.
W tej zagrodzie znajdowało się ze dwadzieścia wielkich wyrmów. Niektóre z samic w rui umieszczono w odległości
kilku lig w osobnej zagrodzie, aby ich zapach nie pobudzał samców do walki. Pozostałe zwierzęta wyjechały na patrol lub
też zostały wypożyczone tutejszym gospodarzom do robót przy oczyszczaniu ziemi z pniaków i innych prac. W wojsku
królowej wszyscy musieli pracować, ludzie, zwierzęta czy Terrarchowie. Powinni też przynosić dochód. Krążyły pogłoski,
że według najwyższego dowództwa wojna miała się sama finansować. Także w czasie pokoju wojsko musiało się, zatem
utrzymać samodzielnie. Oczywiście większość złota trafiała do kieszeni oficerów, lecz królowa nie miała im tego za złe.
Płacili przecież po części za wspaniałe szkarłatne mundury i klingi z prawdziwego srebra.
Porucznik Sardec podszedł pewnym siebie krokiem i przemówił do poganiaczy. Zachowywał się z ostentacyjną
obojętnością, aby wszyscy wiedzieli, że pochodzi ze starego rodu dosiadającego smoków, choć chwilowo nie posiada
takiego wierzchowca. Wyglądało na to, że go oczekiwano. Dziesięć pomostogrzbietowców już klęczało w gotowości na
czterech kolumnowych nogach z siedziskami przytroczonymi do grzbietów. Gdy furażerzy się zbliżyli, wyrmy odwróciły
łby, by im się przyjrzeć. W ich małych gadzich oczkach błyszczała ciekawość. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, jeden z
wyrmów zasyczał jak czajnik z gotującą się wodą. Spróbował wstać i paru furażerów cofnęło się, unosząc muszkiety.
Pomostogrzbietowcom zdarzały się napady szału i nigdy nie było wiadomo, co roi się w ich małych móżdżkach.
Jeden z poganiaczy powiedział coś cicho w tajemnym języku swojej kasty. Wyrm opadł znowu na ziemię i uspokoił
się, choć nadal smagał powietrze długim, ruchliwym językiem. Od czasu do czasu dotykał nim twarzy woźnicy, a ten
pozwalał mu na to, okazując zadowolenie. Mieszaniec nie był pewien, czy sam wytrzymałby coś takiego.
- Wsiadać - rzucił porucznik i żołnierze ruszyli, by wspiąć się po sznurowych drabinkach na palankiny. Jakimś
cudem cały tuzin wsiadł na jednego wyrma, a tylko ośmiu na drugiego, toteż spędzili kilka minut, by wyrównać ilość
jeźdźców, podczas gdy poganiacze przygotowywali zwierzęta do wymarszu, wpinając metalowe kolczyki we właściwe
miejsce we wrażliwych płatach usznych stworzeń. Kierowali swymi masywnymi podopiecznymi, pociągając za lejce
przymocowane do ich uszu i wykrzykując komendy. Hałas wydawany przez zwierzęta był ogłuszający i niemal zagłuszał
krzyki kaprala Toby'ego. W końcu wszyscy poganiacze zajęli miejsca w częściowo oddzielonej, podwyższonej części
palankinów. Od jadących żołnierzy odgradzała ich gruba drewniana ścianka zaprojektowana tak, aby chroniła przed
ostrzałem nieprzyjaciela, podwyższenie zaś gwarantowało lepszy widok na okolicę.
Gdy przygotowywali się do wymarszu, pojawiła się kolejna postać, której Mieszaniec wcale nie chciał oglądać.
Terrarch ubrany w długą, czerwoną pelerynę z guzikami z klejnotów. Nowo przybyły był jeszcze szczuplejszy i wyższy niż
jego pobratymcy, górną część twarzy zakrywała mu srebrna maska. Zamiast nosić długie włosy związane w koński ogon,
ogolił głowę i naznaczył ją skomplikowanym tatuażem złożonym ze znaków Starszych. Pasowały one do napisów na
kawałkach kamienia runicznego wiszących na jego szyi i zwisających mu z uszu. Mieszaniec zastanawiał się, czemu mistrz
Severin uznał za stosowne do nich dołączyć.
- Wygląda na to, że będziemy mieli czarodzieja do towarzystwa - wymruczał Barbarzyńca, gdy Severin dołączył do
Sardeca w jego palankinie, ich ukochany dowódca otrzymał, bowiem oczywiście innego zwierzaka. Pozostali ludzie jęknęli
niemal na głos.
Obecność maga niepokoiła Mieszańca. Miał własne ukryte powody, by się go obawiać. Zastanawiał się, czemu
czarodziej im towarzyszy. Magowie zwykle nie wyjeżdżali na patrole. Byli zbyt zajęci studiowaniem gwiazd,
przygotowywaniem zaklęć i eliksirów oraz straszeniem pośledniejszych śmiertelników znajdujących się w obozie.
Pocieszył się jednak, że bez wątpienia wszystko się wkrótce wyjaśni.
- Wymarsz! - krzyknął porucznik Sardec.
Rozdział 2
„Podstęp jest jednym z najważniejszych narzędzi w rządzeniu państwem i
strategii”.
Desere z Aurali,
Sztuka rządzenia i strategia
Znajdujący się na przedzie poganiacz zadął w róg sygnałowy. Poganiacze wydali z siebie syczący zew i uderzyli
zwierzęta w kark długimi niczym piki tyczkami. Z przyprawiającym o mdłości szarpnięciem pomostogrzbietowiec wstał i
Mieszaniec znalazł się nad ziemią na wysokości odpowiadającej wzrostowi dwóch mężczyzn. Jak zwykle przez chwilę
odczuwał strach. Czasami pasy lub klamry podtrzymujące palankiny puszczały i siedziska spadały na ziemię, a
znajdujących się w nich ludzi tratowały wyrmy. Tym razem do tego nie doszło. Kolejne szturchnięcie kijem, następny syk i
ruszyli ku leżącym w oddali wzgórzom.
Mieszaniec wiele słyszał o tym, że podróż na grzbiecie pomostogrzbietowca daje poczucie wszechmocy. Bzdura.
On czuł się zdany na łaskę wiozącej go dwudziestotonowej bestii. Nie panował nad nią zupełnie, co uświadamiał sobie
przy każdym kroku, kołysząc się nieprzyjemnie niczym żeglarz na pokładzie statku na wzburzonym morzu. Od czasu do
czasu wyrm skręcał swoją bardzo długą szyję i spoglądał na siedzących w palankinie, a Mieszaniec odnosił wówczas
wrażenie, że zwierzę ocenia, czy człowiek na jego grzbiecie nadaje się na przekąskę. Był niemal zawstydzony uczuciem
ulgi, jakiego doznał, gdy pomostogrzbietowiec skupił się z powrotem na liściach mijanych drzew, ale nadal wyczuwał głód
buzujący niczym ogień w brzuchu gada.
Od czasu do czasu zwierzę przed nimi unosiło ogromny ogon, a wtedy z jego zadu wylatywały długie kiełbaski
łajna. W zetknięciu z ziemią zmieniały się w śmierdzące placki. Wyrmy sporo też pierdziały, a Barbarzyńca twierdził, że
pewnie z tego alchemicy wyrabiają śmiercionośny gaz zamykany w szklanych granatach. Mieszaniec odparł, że
Barbarzyńca się na tym zna, bo sam ciągle ma wzdęcia.
Po drodze myślał o tym, jak wielu ludzi zwiodły wielkie parady, jakie widywali w Smutku, Wieży Radości i innych
miastach królestwa. Tak z pewnością było w jego przypadku. Jak wielu innych zawsze uważał, że wyrmy poruszają się
5 / 106
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl