Kathleen O'Brien - Mężczyzna z przeszłością, ● Harlequin Special

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Och mój Boże! Co oni zrobili z tym dzieckiem! - rozległ się z oddali rozdzierający krzyk. - Lacy!
Gdzie jesteś! Dziecko wisi do góry nogami!
W zatłoczonej ujeżdżalni ucichły na moment rozmowy. Odświętnie przybrane stajnie Barnhardta
wypełniał tłum ponad stu gości spodziewających się godnego przyjęcia w zamian za swój
finansowy wkład, dzięki któremu szpital w Pringle Island miał się wzbogacić o nowy oddział
poporodowy. Wieść o dziecku wiszącym do góry nogami wywołała ogólne poruszeme.
- Lacy! Chodź tutaj!
W łagodnym świetle zawieszonych pod sufitem lamp ku Lacy Morgan zwróciło się kilkadziesiąt
twarzy, spoglądających na nią z wyrazem uprzejmie powściąganego zdziwienia. Wzdłuż korytarza
głównej stajni, w której Barnhardt trzymał niegdyś osiem koni, z osobnych boksów wychylali się
inni zaciekawieni goście, oglądający wystawione w boksach, przeznaczone na aukcję przedmioty.
- Lacy, chodź zaraz! - Głos stał się piskliwy. Chodź, na litość boską, spójrz na to dziecko!
Lacy westchnęła w duchu, rozpoznając dobrze znany głos. Nikt prócz Tilly Barnhardt nie pptrafiłby
wydobyć z gardła podobnie przeraźliwego tonu. I nikomu prócz owej ekscentrycznej matrony nie
przyszłoby do głowy zakłócić swoim dzikim wrzaskiem eleganckiej inauguracyjnej fety na cześć
sponsorów nowo otwieranego oddziału szpitala.
- Przepraszam, ale chyba ktoś mnie wzywa.
Lacy obdarzyła przepraszającym uśmiechem swego towarzysza, który od pół godziny wprowadzał
ją we wszelkie możliwe tajniki hodowli kukurydzy. Rzuciwszy pozostałym gościom parę
uspokajających słów, wdzięcznym gestem wzięła kieliszek szampana z niesionej przez kelnera tacy
i uniósłszy drugą dłonią kraj długiej szafirowej sukni, odpłynęła w kierunku, skąd dochodziło
rozpaczliwe wołanie.
W dawnym składzie paszy odnalazła przyjaciółkę, wpatrującą się z wyrazem najwyższego oburze-
nia w wielkie olejne płótno.
- Ciszej, kochanie - powiedziała, podając jej z uśmiechem wysmukły kieliszek. - Połowa gości
myśli, żeśmy tu kogoś zamordowały.
- Ale popatrz tylko, co zrobił jakiś półgłówek! - Tilly dramatycznym gestem wskazała płótno
długim palcem. - Obraz Verengettiego! Clou programu! Największa atrakcja całej tej aukcji wisi do
góry nogami!
Lacy uspokajającym gestem dotknęła jej ramienia i poczuła pod palcami znajomą szorstkość
wytartego materiału. Tilly miała na sobie swoją odwieczną suknię z czarnego aksamitu, w której
składała wizyty dwóm prezydentom, pochowała trzech kolejnych mężów, i w której zebrała blisko
pięć milionów dolarów na szpital. Jako bogatą wdowę po najbardziej wziętym w całej okolicy
ginekologu i położniku stać ją było na to, by co tydzień kupować sobie nową wieczorową suknię.
Ale i na to, jak lubiła powtarzać, żeby tego nie robić. Lacy najbardziej w niej ceniła właśnie tę
skromność i brak wszelkich pretensji.
- On nie jest powieszony do góry nogami - wyjaśniła Lacy, obejmując wzrokiem tak charakterysty-
czne dla Verengettiego szaleństwo różowo-niebieskich plam. Różowości i niebieskości tworzyły w
centrum obrazu postać dziecka w ramionach matki, która naj widoczniej musiała stać na głowie.
Artysta chciał zapewne wyrazić w ten sposób kosmiczne aspekty macierzyństwa, ale Lucy
wiedziała, że Tilly nie zaakceptuje tego typu tłumaczenia. - Ma być tak, jak jest.
- Wariactwo - parsknęła Tilly, po czym wpatrzyła się w obraz, stopniowo pochylając głowę w bok,
aż Lacy zaczęła się obawiać, czy sztywna, siwa peruka nie spadnie jej Z głowy. - Naprawdę? -
Przeniosła wzrok na Lacy. - Tak ma być?
- Tak, moja droga - przytaknęła Lacy i podała Tilly szampana, który tym razem został przyjęty.
- Też coś. - Starsza pani jednym haustem opróżniła kieliszek do połowy. - Też coś. - Rzuciła Lacy
sarkastyczne spojrzenie. - Pani magister musi wiedzieć lepiej. Dziwnych rzeczy was uczą na tych
nowomodnych uniwersytetach! •.
- B yć może - odparła Lacy z uśmiechem. Często się na ten temat przekomarzały. Tilly była bodaj
jedyną osobą w mieście, której nie imponowało nader kosztowne akademickie wykształcenie
młodszej przyjaciółki. Zmarły mąż Lacy dostawał z tego powodu szału. Malcolm Morgan życzył
sobie, by całe miasto podziwiało, jakiego dokonał cudu, przemieniając biedną Lacy Mayfair, z którą
się ożenił, w wyrafinowaną intelektualistkę. Wszyscy mu w tym basowali. Wszyscy z wyjątkiem
Tilly. Ioczywiście samej Lacy.
Lacy nie przeceniała swego przeobrażenia. No bo cóż ma wspólnego wykształcenie z
przeżywaniem sztuki i tego, co piękne? Nigdy nie zapomni owego dnia, było to dziesięć lat temu, w
którym, podczas szkolnej wycieczki, pierwszy raz w życiu ujrzała prawdziwe dzieło malarskie. Na
żadnym uniwersytecie nie można się nauczyć owego niemal dotykalnego, niemego zachwytu, w
jaki wprawia kontakt z tworem genialnego artysty.
Teraz zaś, kiedy może na co dzień obcować dziełami sztuki, niezmiernie rzadko zdarza jej się
odczuwać tę niemal fizyczną fascynację pięknem. Malcolm chyba rzeczywiście przerobił ją na
własne podobieństwo. Dzisiejsza Lacy Morgan w wytwornej szafirowej sukni wiedziała mnóstwo
rzeczy na temat sztuki, ale zatraciła coś, co z taką łatwością przychodziło dawnej biednej Lacy
Mayfair. Jakby zatraciła zdolność odczuwania.
Dotyczyło to nie tylko malarstwa. Po dziesięcioletnim terminowaniu w szkole Malcolma potrafiła
wprawdzie po paru taktach rozpoznać każdą operę, lecz najpiękniejsze arie świata nie trafiały jej
tak wprost do serca jak tamta ukochana rockandrollowa ballada, przy której dźwiękach,
wydobywających się
taniego radioodbiornika, tańczyła kiedyś z Adamem Kendallem w padającym deszczu.
Adam Kendall. Chyba to miejsce przywołało jego imię. Dziesięć lat temu ona i Adam zakradli się
kiedyś o północy do tych stajni, szukając samotności. Mogłaby jeszcze dziś, gdyby sobie na to
pozwoliła, poczuć zapach siana i ujrzeć odbłyski światła w wilgotnych oczach koni, z ciekawością
zwracających łby w kierunku intruzów.
Dosyć tego. Lacy otrząsnęła się ze wspomnień, zacisnęła wargi i głęboko westchnęła. Nie zamierza
się grzebać w tamtej minionej historii. N a pewno nie dzisiaj.
W ogóle nigdy.
Zepchnąwszy wspomnienie dotyku ramion Adama i zapachu świeżo skoszonego siana na powrót
do nieprzepuszczalnej przegródki świadomości, gdzie od dziesięciu lat tkwiło zamknięte na cztery
spusty, i uszczknąwszy z kieliSzka Tilly łyk szampana, rzeczowym okiem zmierzyła ponownie
obraz Verengettiego. Czy on mi się w ogóle podoba? Nie była pewna. Ale podobały jej się
pieniądze, które sprzedaż obrazu na cichej aukcji przyniesie szpitalowi. Z chłodnym
wyrachowaniem, jakiego sam Ma1colm mógłby jej pozazdrościć, obliczała, ile za" niego dostaną.
Może piętnaście tysięcy? Gdyby nie szum z powodu wieszania dziecka do góry nogami, mogłoby
być więcej.
Lacy wzięła Tilly pod ramię i pociągnęła ją w kierunku pomieszczeń, gdzie odbywało się przy-
jęcie.
- Wracajmy - powiedziała. - Nie chcesz chyba, żeby ludzie zaczęli szeptać, że na nowym oddziale
poporodowym zajmujemy się wieszaniem dzieci. A poza tym - dodała ze śmiertelną powagą - Ho-
ward Whitehead chce ci opowiedzieć o plantacjach kukurydzy.
- Przeklęta piła! - ze złością mruknęła Tilly. Dobrze wie, że zostawi nam dzisiaj dziesięć tysięcy.
Ale on musi nas przedtem zanudzić na śmierć. erknęła na Lacy. - Skąd ty masz w sobie tyle spo-
koju? Słowo daję, to nieludzkie! Czy ty nigdy nie tracisz panowania nad sobą?
- Nie wobec człowieka, który jest gotowy dać na szpital dziesięć tysięcy - roześmiała się Lacy.
Ruszyły ramię w ramię w głąb stajni, zaglądając od czasu do czasu do boksów, wymieniając z
przyjaciółmi powitania, odpowiadając na pytania dotyczące eksponowanych dzieł sztuki. W chwili,
gdy były już blisko zewnętrznego dziedzińca, podbiegła do nich członkini zarządu szpitala, Kara
Karlin.
- Wreszcie was złapałam - zawołała zdyszana.
- Nie uwierzysz, Lacy, kto jest dzisiaj z nami. I pytał o ciebie!
- Jeżeli to Howard Whitehead - parsknęła Tilly - to mu powiedz, że nie mogłaś nas znaleźć.
Piwne oczy Kary błyszczały podnieceniem.
- Nie, nie. To ktoś inny. Ktoś nowy. No, nie całkiem nowy, ale ... - Nie przestając paplać, popychała
Lacy w środek ciasnego kręgu gości. - Zresztą sama zobaczysz. Nie do uwierzenia! Co za...
elegancja to za małe słowo. Och, on jest taki ... niesłychanie ... Chodźmy. Co się tak ociągasz?
- Ależ idę, idę - uspokoiła ją Lacy. Była zaskoczona i na dobre zaciekawiona, kto wprawił tę nie-
młodą damę w stan wręcz pensjonarskiego podniecenia. Oby nie kolejny aktorzyna. Ich
malownicze, dość oryginalne angielskie miasteczko przyciągało niekiedy ekipy filmowe. Rok
temumiasio oniemiało na wieść, że drugorzędny bohater popularnej opery mydlanej kupił w
lokalnej stacji. benzynowej paczkę prezerwatyw.
- Nie pędź tak, droga Karo! Nie chcesz chyba, żebym się potknęła o spódnicę i runęła jak długa u
stóp tego fascynującego osobnika.
- No dobrze '- westchnęła Kara, ściskając dłoń Lacy. - Ale spójrz tylko! - To mówiąc, znierucho-
miała jak posąg, patrząc wprost przed siebie. - Sama się przekonaj.
Lacy przystanęła i spokojnie rozejrzała się, wypatrując w tłumie tajemniczego przybysza. Gdyby
miał się okazać kolejną "znakomitością", wypadałoby okazać stosowny podziw. Niestety, aktorzy
nie robili na niej wrażenia. I to bynajmniej nie z ich winy. Ostatnimi czasy właściwie nic nie robiło
na Lacy większego wrażenia.
Rozejrzała się po dobrze znanych twarzach. Howard Whitehead trzymał za guzik kolejną ofiarę.
Dyrektor szpitala konferował z burrni-strzem. Grupka hostess flirtowała z kelnerem. Para artystów,
którzy ofiarowali swoje prace na aukcję, rozmawiała z ożywieniem na boku.
Nieco dalej, tuż pod sceną, otoczony kręgiem obwieszonych klejnotami, rozpływających się w
uśmiechach kobiet, stał wysoki, ciemnowłosy ...
Mężczyzna, jakby wyczuwając jej obecność, podniósł głowę i spojrzał wprost w oczy Lacy.
Zmierzył ją długim, śmiałym, wyzywającym spojrzeniem. Lacy zamarło serce.
Och Boże! Nie, to niemożliwe.
A jednak to był on. Nawet z daleka rozpoznała kolor oczu. Intensywnie niebieskich, szafirowych
tęczówek. Szafirowych jak jej suknia. W nagłym olśnieniu pojęła, dlaczego tak lubi tę suknię,
dlacżego ją kupiła, dlaczego tak chętnie wkłada ją na siebie przy każdej okazji. Podniosła dłoń,
muskając drżącymi palcami jedwab stanika i oblewając się rumieńcem, jakby się obawiała, iż
wszyscy odgadną, czemu po tylu latach nadal otula się jedwabiem w kolorze Jego oczu.
- Ja ... - Wiedziała, że Kara czeka na jej reakcję, lecz nie była w stanie odetchnąć, a wargi miała
martwe i nieposłuszne. - To ...
- No właśnie - triumfalnie zaśmiała się Kara, naj widoczniej biorąc jąkanie się Lacy za objaw olś-
nienia. - Nie miałam racji?
Miałaś, pomyślała Lacy, czując ukłucie w sercu. Nie mogła oderwać od niego oczu, nie potrafiła
odwrócić głowy. Stała jak sparaliżowana.
Jej osłupienie zdawało się go bawić. Przez długą chwilę mierzył ją bezceremonialnym spojrzeniem,
które najpierw spoczęło na jej ułożonych w misterny kok gęstych, kasztanowych włosach - zawsze
prosił, by nosiła rozpuszczone włosy - potem omiotło jedwabny stanik wizytowej sukni i szeroką,
fałdzistą spódnicę - przysięgał, że taką ,właśnie suknię kiedyś jej kupi - a na koniec oparło się na jej
nadal przyciśniętej do serca dłoni, na której błyszczał brzydki kwadratowy szmaragd. Nie mógł jej
kupić nawet najtańszego pierścionka - ale obiecywał, że pewnego dnia ... Pewnego dnia ...
Który nigdy nie nadszedł. A dziś miała na palcH pierścionek otrzymany od innego mężczyzny. Do-
strzegła, że na ten widok jego spojrzenie stwardniało. Szybko opuściła rękę. Źle zrobiła. To była
oznaka słabości, objaw poczucia winy, na który czekał. Na jego twarzy pojawił się uśmiech
zadowolenia. Piękny uśmiech. Piękny, a jednocześnie okrutny i mściwy.
On mnie· nienawidzi.
W głowie jej zawirowało. Czyżby miała zemdleć? O nie, to się nie stanie, nie da mu tej satysfakcji.
Jak on śmie okazywać jej niechęć? Poczuła, że zalewa ją fala nieopanowanych, szalejących emocji i
oparła się ręką o szorstką drewnianą ścianę·
Wydawało jej się, iż straciła zdolność odczuwania. Więc czym była ta lawina naładowanych uczu-
ciem obrazów? Usta, płonące ogniska, deszcz, dłonic, muzyka, magia, łzy, ból, krew, cierpienie.
Wsponlllienia jedno po drugim atakowały ją jak potężne, zwalające z nóg błyskawice.
- Niech mnie kule biją! To przecież Adam Kendali! - usłyszała za sobą radosny okrzyk Tilly, która z
właściwym sobie brakiem powściągliwości wołała na cały głos, tak że słychać ją było po drugiej
stronie areny. - Chodź tu do mnie, młody człowieku, uściskaj starą znajomą!
Twarz Adama złagodniała, gdy rozpoznał Tilly. Przeprosiwszy swoje towarzyszki, posłusznie ruszył
w jej stronę. Zdawał się nie zauważać zawiedzionego pomruku swoich admiratorek, ale Lacy,
obserwując spojrzenia, jakimi go odprowadzały, domyśliła się, iż podziwiają doskonałość jego
ramion i bioder. Cóż one mogły wiedzieć! Nikt lepiej niż Lacy nie znał jego fizycznej doskonałości.
Zdobiących tors silnych mięśni, spływających ku dwóm, proszącym się o pocałunek zagłębieniom
pleców, które podczas letnich prac w fabryce bez koszuli opalały się na kolor miodu.
Z gardła Lacy wydobył się cichy jęk, i w tej samej chwili poczuła, że Tilly podtrzymuje ją za
łokieć. Zdumiewające, ile siły i otuchy potrafiła jednym gestem przekazać wąska, starcza dłoń.
- Trzymaj się, moje dziecko - szepnęła Tilly. Lacy oprzytomniała. Podniosła głowę i zmobili-
zowała się na tyle, by patrzeć z udanym spokojem, jak najbardziej upragniony i najbardziej
niebezpieczny ze wszystkich znanych jej mężczyzn wyzyw,"jącym krokiem wkracza na nowo w
jej życie.
- Witam panią - powiedział z miłym, pozbawionymjadu uśmiechem. Uścisnął rodaną mu przez Til-
ly dłoń, nachylając się, by ucałować ją w policzek. - Jak to miło znów panią widzieć.
La he
extranado.
Tilly prychnęła pogardliwie, ale Lacy domyśliła się, że słowa Adama sprawiły jej przyjemność.
Dawnymi laty Tilly uczyła go hiszpańskiego w zamian za drobne prace domowe i przy koniach.
Jego obecny świetny akcent dowodził, że trud stars~ej pani" nie poszedł na marne.
- Gadanie! - parsknęła ostro, pokrywając zadowolenie. - Młodzi, pełni fantazji mężczyźni nie mają
przecież głowy do tego, żeby pamiętać o takich staruchach jak ja.
Adam roześmiał się.
- Świat bywa okrutny - odpowiedział. - Nawet dla młodych mężczyzn z fantazją. Pamiętam jedną
szczególnie paskudną zimę, kiedy oddałbym cały świat za kawałek placka z jagodami pani roboty.
Tilly zarumieniła się, robiąc równocześnie surową minę·
- Muszę cię, młody człowieku, przywołać do porządku - oznajmiła. - Próbowałam, razem z hisz-
pańskim, nauczyć cię dobrych manier, ale widzę, że nauka poszła w las. Nie przywitałeś się z
moimi przyjaciółkami. - Wzięła Karę pod ramię. - Przedstawiam cię pani Karze Karlin,
przewodniczącej rady nadzorczej naszego szpitala.
Kara oniemiała - naj widoczniej uśmiech Adama odebrał jej mowę - po czym z nieprzytomnym en-
tuzjazmem zaczęła potrząsać jego rękę. Adam nie protestował, podniósł ty łko lekko jedną brew,
czekając, co będzie dalej, aż wreszcie Kara zorientowała się, co robi i cofnęła się skonfundowana,
mrucząc niewyraźne przeprosiny.
Tilly cichutko zachichotała.
- No i na pewno pamiętasz - powiedziała Tilly, obejmując Lacy ramieniem i nadając swemu
głosowi lekko ostrzegawczy ton - na pewno pamiętasz naszą małą Lacy.
Lacy zebrała się w sobie, nim spojrzała mu w oczy. Tak bardzo je kiedyś kochała. Pamiętała te
zachwycająco niebieskie oczy w ciemnej oprawie, które patrzyły jasno, prosto, bystro i śmiało. Na
dnie których paliła się wesołość, a także, zarezerwowana tylko dla niej, zawadiacka czułość małego
ulicznika.
I ogień! Tak, ten ogień! Jakże była naiwna, sądząc, iż dziesięcioletnie rozstanie zgasi palącą się w
nich pasję, tak jak ostudziło jej własną· Nie, oczy Adama nadal płonęły ogniem, który ogrzewał
niegdyś najzimniejsze noce jej życia.
Widać dziesięć lat to za mało, by zmienić Adama w sopel lodu. Wyobraziła sobie długą procesję
kobiet, które musiały ofiarnie podtrzymywać ten ogień, gdy Adam wyjechał z miasta, porzuciwszy
Pringle Island, i Lacy.
Opanowawszy z trudem drżenie, podała mu zbielałą, pozbawioną czucia dłoń. .
- Dzień dobry, Adamie '- odezwała się z uprzedzającą grzecznością. - Witamy w domu ..
Uścisk jego ciepłej dłoni był aż za silny, jednakże Lacy prawie nie poczuła ciepła ani bólu. Adam
mógł odnieść wrażenie, że ściska dłoń plastikowego manekina.
- Witam panią, pani Morgan - odparł, a Lacy zadała sobie pytanie, czy tylko ona usłyszała, z jak
pogardliwym naciskiem wymówił jej nazwisko. Bardzo mi miło. Dobrze pani wygląda.
- Dobrze? Chyba jesteś ślepy! - Tilly mocniej otoczyła Lacy ramieniem. - Wygląda cudownie. Nie
udawaj.
Bellissima, no crees?
- To prawda - powiedział, zmierzywszy Lacy ponownie uważnym spojrzeniem. -
Bellissima.
Pani
przyjaciółka ma rację. Wygląda pani niezwykle ... kwitnąco. Widzę, że małżeństwo świetnie pani
zrobiło.
Tilly zmarszczyła się.
- Adamie ... - zaczęła.
Jednakże Lacy odzyskała nagle głos. Widocznie nawet manekinowi rozwiązuje się język, jeżeli
ktoś zbyt mu dopiecze.
- A panu, jak widać, świetnie służą podróże po świecie - zauważyła z naciskiem, spoglądając zna-
cząco na jego świetnie skrojony smoking.- Wygląda pan naprawdę imponująco.
- To tak tylko na pokaz! - Zaśmiał się lekko, przekrzywiając głowę na bok gestem, który sprawił,
~,e spod maski dżentelmena ukazał się na moment uliczny zawadiaka. - Oboje, jak z tego widać,
nauczyliśmy się doceniać znaczenie właściwego przebrania.
- Dla pana to jest przebranie? - spytała Lacy, marszcząc brwi. Uśmiech Adama był naprawdę bar-
dzo nieprzyjemny. Ale dlaczego serce zabiło jej tak mocno?
- Tak - odpowiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej, chociaż w oczach miał chłód. - Zeby wejść
na salony, trzeba się przybrać w stosowne piórka, nieprawdaż?
Przymknęła na moment oczy, by opanować przypływ gniewu. Co za bezczelność! Może dla niego
strój jest tylko przebraniem, pozłotką mającą ukryć tę samą co dawniej buntowniczą naturę. W niej
jednak nastąpiła prawdziwa, głęboka przemiana. Nie jest już, ową małą dzikuską, jaką znał;
wychudzoną z biedy i zaniedbania dziewuszką, która rozpaczliwie łaknęła miłości. Jego miłości.
Ona nie "przystraja się w piórka" młodej dostojnej wdowy. Stała się zupełnie inną osobą. Nie ma
już naiwnej i niemądrej, zrozpaczonej Lacy. Nauczyła się obywać bez miłości.
- Nie znam się na przebierankach - odrzekła chłodno. - Nie mam na to czasu. Bardzo pana prze-
praszam, ale muszę się zająć moimi gośćmi.
Udała, że nie widzi zgorszonej miny Kary. Niech sobie myśli, co chce. I tak niczego nie zrozumie.
Kara, córka burmistrza, nie miała pojęcia o dzieciństwie Lacy. W świadomości miejscowych
wyższych sfer Lacy Mayfair po prostu nie istniała. W sensie towarzyskim "narodziła się" dla nich z
chwilą, gdy poślubiła Malcolma Morgana.
- Może oprowadzisz Adama i pokażesz mu nasze najkosztowniejsze dzieła sztuki - zwróciła się do
zatroskanej Tilly, patrząc jej w oczy twardym, nieprzejednanym wzrokiem. - Skoro zadał sobie tyle
trudu, żeby przebrać się w piórka bogatego filantropa, nie powinnyśmy mu odmawiać prawa do
odegrania wybranej roli.
Gwen Morgan usadowiła się w dawnym składzie siana na strychu, obok rozgrzanego reflektora
oświetlającego podium, obserwując z góry macochę, która zajęta była rozmową z jakimś dzianym
facetem w smokingu. Lacy wyglądała dziś wspaniale. Gwen musiała jej to niechętnie przyznać.
Szafirowa suknia znakomicie podkreślała jej urodę, a brak kolczyków i naszyjnika, co w tym
towarzystwie stanowiło nie lada odwagę, wydawał się dziś wyjątkowo na miejscu. Wytworna pani
Morgan deklasowała wszystkie inne kobiety.
Zresztą czyż nie była chodzącą doskonałością?
Gwen zawsze czuła się przy niej brzydka i niezdarna, źle, zbyt śmiało albo za skromnie ubrana, a
czasem tak, jakby w ogóle nie istniała.
Gwen lekko pchnęła reflektor, nakierowując strumień światła na misternie ułożoną w prosty kok
frywrę swojej młodej macochy. Dotknęła palcami własnych, jak zawsze niepozornych,
kędzierzawych włosów, pamiętając, jak kiedyś o mało nie wyłysiała, próbując przy pomocy
chemicznych środków nadać im postać noszonego wówczas przez Lacy gładkiego pazia.
Trudne dziecko. Gwen od trzynastego roku zdawała sobie sprawę, że w ustach ojca oznacza to tyle,
co "nieudana". Wszystko było w niej nieudane: skudlone włosy, marne stopnie, nieudolny serw w
tenisie, uporczywy młodzieńczy trądzik. A. co najbardziej go u córki złościło, to irytujący zwyczaj
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl