King Stephen - Ktoś na drodze, Stephen King

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KTO
Ś
NA DRODZE
Kwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierza
ł
ju
Ŝ
zamyka
ć
na noc, kiedy do Tookey’s
Bar, który znajdowa
ł
si
ę
w pó
ł
nocnej cz
ęś
ci Falmouth, wpad
ł
m
ęŜ
czyzna w eleganckim palcie. Mia
ł
zupe
ł
nie bia
łą
twarz i wytrzeszczone oczy. By
ł
dziesi
ą
ty stycznia, czas, kiedy generalnie ludzie
pogodzili si
ę
ju
Ŝ
z my
ś
l
ą
,
Ŝ
e z
ł
amali wszystkie swoje noworoczne postanowienia, a naoko
ł
o szala
ł
a
burza
ś
nie
Ŝ
na. Do wieczora napada
ł
o pi
ę
tna
ś
cie centymetrów, a pó
ź
niej
ś
nie
Ŝ
yca przybra
ł
a jeszcze na
sile. Dwukrotnie widzieli
ś
my Billy’ego Lerribee w wysokiej kabinie p
ł
uga
ś
nie
Ŝ
nego, który
przeje
Ŝ
d
Ŝ
a
ł
przed oknami baru. Za drugim razem Tookey wyniós
ł
Billy’emu piwo na koszt firmy -
moja matka, która Bóg jeden wie, ile w swoim czasie wydoi
ł
a piwa u Tookeya, nazwa
ł
aby to
lekkomy
ś
lna dobroczynno
ś
ci
ą
. Billy o
ś
wiadczy
ł
,
Ŝ
e od
ś
nie
Ŝ
aj
ą
tylko g
ł
ówn
ą
ulic
ę
, wszystkie boczne
b
ę
d
ą
musia
ł
y poczeka
ć
do rana. Radio w Portland zapowiedzia
ł
o dalszych trzydzie
ś
ci centymetrów
ś
niegu, a wiej
ą
cy z szybko
ś
ci
ą
dochodz
ą
c
ą
do sze
ść
dziesi
ę
ciu kilometrów na godzin
ę
wiatr
potworzy
ł
ogromne zaspy.
W barze by
ł
ju
Ŝ
tylko Tookey i ja. S
ł
uchali
ś
my zawodz
ą
cej w okapach budynku wichury i patrzyli
ś
my
na ta
ń
cz
ą
ce p
ł
omienie w palenisku kominka.
·
Panie, zamykaj pan drzwi! - rykn
ął
Tookey. - W stodole pan mieszkasz?
Nigdy nie widzia
ł
em tak wystraszonego cz
ł
owieka. Przypomina
ł
konia, który przez ca
ł
e popo
ł
udnie
Ŝ
ar
ł
pokrzywy. Wywróci
ł
oczyma i powiedzia
ł
:
·
Moja
Ŝ
ona... moja córka... - po czym zwali
ł
si
ę
nieprzytomny na pod
ł
og
ę
.
·
Ś
wi
ę
ty Józefie! - wykrzykn
ął
Tookey. - Booth, mo
Ŝ
esz zamkn
ąć
drzwi?
Podbieg
ł
em do wej
ś
cia i zatrzasn
ął
em je, pokonuj
ą
c napór wiatru. Tookey przykl
ę
kn
ął
na jedno
kolano, uniós
ł
g
ł
ow
ę
go
ś
cia i lekko klepa
ł
go po policzkach. Podszed
ł
em do nich i natychmiast
zorientowa
ł
em si
ę
,
Ŝ
e sytuacja jest powa
Ŝ
na. Twarz faceta by
ł
a ogni
ś
cie czerwona, ale tu i ówdzie
wida
ć
ju
Ŝ
by
ł
o bia
ł
e placki. Je
ś
li kto
ś
prze
Ŝ
y
ł
wszystkie zimy w Maine od czasów prezydentury
Woodrowa Wilsona, tak jak ja, doskonale wie,
Ŝ
e takie bia
ł
e c
ę
tki oznaczaj
ą
odmro
Ŝ
enia.
·
Nieprzytomny - stwierdzi
ł
Tookey. - Przynie
ś
zza baru brandy.
Przynios
ł
em. Tookey rozpi
ął
palto jegomo
ś
cia, który jakby ciut-ciut dochodzi
ł
do siebie. Oczy mia
ł
wpó
ł
otwarte i mamrota
ł
co
ś
, ale zbyt niezrozumiale,
Ŝ
eby cokolwiek zrozumie
ć
.
·
Wlej do nakr
ę
tki - poleci
ł
Tookey.
·
Do nakr
ę
tki?
Ta brandy to dynamit - wyja
ś
ni
ł
Tookey. - Chyba nie chcesz,
Ŝ
eby wykorkowa
ł
?
Nala
ł
em wódk
ę
i spojrza
ł
em na Tookeya. Skin
ął
g
ł
ow
ą
.
·
Prosto do g
ę
by - poleci
ł
.
Zrobi
ł
em, co kaza
ł
. By
ł
to widok jedyny w swoim rodzaju. M
ęŜ
czyzna zacz
ął
dygota
ć
jak w febrze i
rozkaszla
ł
si
ę
. Jego twarz jeszcze bardzie spurpurowia
ł
a, a przymkni
ę
te powieki rozwar
ł
y si
ę
niczym
Ŝ
aluzje w oknach. Efekt by
ł
troszeczk
ę
zatrwa
Ŝ
aj
ą
cy, ale Tookey posadzi
ł
go
ś
cia jak przero
ś
ni
ę
tego
niemowlaka i grzmotn
ął
go pi
ęś
ci
ą
w plecy.
Ch
ł
opu zacz
ęł
o si
ę
odbija
ć
, jakby lada chwila mia
ł
zamiar zwymiotowa
ć
, wi
ę
c Tookey znów
wymierzy
ł
mu policzek.
·
Trzymaj - powiedzia
ł
. - Brandy dobrze ci zrobi.
Nieznajomy troch
ę
jeszcze pokaszla
ł
, ale powoli dochodzi
ł
do siebie. Wtedy pierwszy raz dok
ł
adniej
mu si
ę
przyjrza
ł
em. Facio z miasta. Podejrzewa
ł
em, sk
ą
di
ś
na po
ł
udnie od Bostonu; tak mi si
ę
w
ka
Ŝ
dym razie wydawa
ł
o. Mia
ł
r
ę
kawiczki z ko
ź
lej skóry, drogie, ale cienkie. Zapewne na d
ł
oniach
równie
Ŝ
porobi
ł
y mu si
ę
sinobia
ł
e placki i b
ę
dzie móg
ł
mówi
ć
o du
Ŝ
ym szcz
ęś
ciu, je
ś
li nie straci palca
albo dwóch. Palto by
ł
o eleganckie, pewnie sam materia
ł
kosztowa
ł
ze trzysta dolarów. Na nogach mia
ł
cienkie buty si
ę
gaj
ą
ce nad kostk
ę
, wi
ę
c zacz
ął
em si
ę
obawia
ć
tez o jego stopy.
·
Lepiej - powiedzia
ł
.
·
W porz
ą
dku - mrukn
ął
Tookey. - Mo
Ŝ
e usi
ą
dzie pan przy ogniu?
·
Moja
Ŝ
ona i córka - powiedzia
ł
jegomo
ść
. - One s
ą
tam... w burzy.
S
ą
dz
ą
c po sposobie, w jaki pan tutaj wtargn
ął
, ani przez chwil
ę
nie s
ą
dzi
ł
em,
Ŝ
e siedz
ą
w domu i
ogl
ą
daj
ą
telewizj
ę
- odpar
ł
Tookey. - Przy ogniu mo
Ŝ
e pan wszystko opowiedzie
ć
równie dobrze
jak tutaj, na pod
ł
odze. Booth, bierz go pod rami
ę
.
Podniós
ł
si
ę
o w
ł
asnych si
ł
ach, ale z ust wydar
ł
mu si
ę
cichy j
ę
k, a twarz wykrzywi
ł
grymas bólu. Znów
pomy
ś
la
ł
em o palcach jego stóp i przez chwile duma
ł
em nad tym, co kierowa
ł
o dobrym Panem
Wypij jeszcze jednego na drog
ę
, Booth, bo zamykam ju
Ŝ
t
ę
bud
ę
- rzek
ł
Tookey.
Nala
ł
sobie i mnie, lecz wtedy z trzaskiem otworzy
ł
y si
ę
drzwi, a do
ś
rodka wkroczy
ł
chwiejnie
nieznajomy. Na ramionach i we w
ł
osach mia
ł
ś
nieg; jakby go kto
ś
posypa
ł
cukrem pudrem. Za nim
wpad
ł
do
ś
rodka tuman
ś
nie
Ŝ
nych drobin.
·
·
·
 Bogiem,
Ŝ
e stworzy
ł
g
ł
upków z Nowego Jorku, którzy próbuj
ą
podró
Ŝ
owa
ć
po pó
ł
nocnym Maine w
porze najwi
ę
kszych zawiei. Zastanawia
ł
em si
ę
równie
Ŝ
, czy
Ŝ
ona i córka faceta s
ą
cho
ć
troch
ę
cieplej
ubrane.
Zaci
ą
gn
ę
li
ś
my go przed kominek i posadzili
ś
my w bujanym fotelu, ukochanym sprz
ę
cie pani Tookey,
która zmar
ł
a w roku tysi
ą
c dziewi
ęć
set siedemdziesi
ą
tym czwartym. To w
ł
a
ś
nie pani Tookey
stworzy
ł
a to miejsce, które opisano w
Down East
i w
Sunday Telegram
, a nawet w niedzielnym
dodatku do bosto
ń
skiego
Globe
. By
ł
a to raczej gospoda ni
Ŝ
zwyk
ł
y bar. Sk
ł
ada
ł
a si
ę
z rozleg
ł
ej sali
wy
ł
o
Ŝ
onej deskami z barem wykonanym z klonowego drewna, z wspartym na krokwiach, jak w starej
stodole, sufitem i olbrzymim kominkiem wymurowanym z polnych kamieni. Po tym, jak ukaza
ł
si
ę
artyku
ł
w
Down East
, pani Tookey przychodzi
ł
y do g
ł
owy ró
Ŝ
ne pomys
ł
y. Chcia
ł
a na przyk
ł
ad zmieni
ć
nazw
ę
na „Tookey’s Inn” lub „Tookey’s Rest” i cho
ć
przyznaj
ę
,
Ŝ
e brzmia
ł
o to dostojnie i po
staro
ś
wiecku, kojarzy
ł
o si
ę
z czasami kolonialnymi, ale jednak wola
ł
em prost
ą
nazw
ę
„Tookey’s Bar”.
Co innego lato, kiedy nasz stan odwiedzaj
ą
tabuny turystów, a co innego zima, kiedy handluje si
ę
wy
łą
cznie z s
ą
siadami. Zim
ą
jest wiele wieczorów takich jak ten, kiedy w barze tylko Tookey i ja
popijamy whisky z wod
ą
albo po prostu piwo. Moja Victoria zesz
ł
a z tego
ś
wiata w siedemdziesi
ą
tym
trzecim, a lokal Tookeya stanowi
ł
jedyne miejsce , gdzie by
ł
o wystarczaj
ą
co gwarno,
Ŝ
eby zag
ł
uszy
ć
monotonne tykanie zegara odmierzaj
ą
cego czas trwania ludzkiego
Ŝ
ycia - nawet wtedy, kiedy w barze
przebywa
ł
em wy
łą
cznie z Tookeyem. Z ca
ł
a pewno
ś
ci
ą
wszystko uleg
ł
oby radykalnej zmianie, gdyby
lokal nosi
ł
nazw
ę
„Tookey’s Rest”
*
. Mo
Ŝ
e to i szalone, ale prawdziwe.
Posadzili
ś
my go
ś
cia przed ogniem. Dosta
ł
niesamowitych dreszczy. Obj
ął
ramionami kolana,
przycisn
ął
je do piersi,
Ŝ
eby mu dzwoni
ł
y i kapa
ł
o nosa. Podejrzewam, i
Ŝ
dopiero teraz u
ś
wiadomi
ł
sobie,
Ŝ
e jeszcze kwadrans i by
ł
by martwy. To nie
ś
nieg go wyko
ń
czy
ł
, ale szalony, lodowaty wiatr.
Wych
ł
odzi
ł
go niemal na
ś
mier
ć
.
·
Gdzie pan zostawi
ł
samochód? - zapyta
ł
Tookey.
D-dziesi
ęć
kilometrów s-st
ą
d - odpar
ł
.
Wymienili
ś
my z Tookeyem spojrzenia i nagle ogarn
ął
mnie ch
ł
ód. Przera
ź
liwy ch
ł
ód.
·
Jest pan tego pewien? - zapyta
ł
Tookey. - Brn
ął
pan przez
ś
niegi dziesi
ęć
kilometrów?
Skin
ął
g
ł
ow
ą
.
·
Kiedy przeje
Ŝ
d
Ŝ
ali
ś
my przez m-miasto, sprawdzi
ł
em licznik. Jecha
ł
em w kierunku...
zamierzali
ś
my odwiedzi
ć
s-ss-siostr
ę
mojej
Ŝ
ony... w Cumberland... nigdy tam nie by
ł
em...
jeste
ś
my z New Jersey...
New Jersey. Je
ś
li istnieje kto
ś
g
ł
upszy od nowojorczyka, to tylko mieszkaniec New Jersey.
·
Dziesi
ęć
kilometrów, jest pan pewien? - dopytywa
ł
si
ę
Tookey.
Absolutnie. Znale
ź
li
ś
my skr
ę
t z drogi g
ł
ównej, ale by
ł
kompletnie zasypany... by
ł
...
Tookey chwyci
ł
go za rami
ę
. W migotliwym blasku ognia twarz w
ł
a
ś
ciciela baru by
ł
a trupio blada.
Tookey wcale nie wygl
ą
da
ł
na swoje sze
ść
dziesi
ą
t sze
ść
lat, ale o dziesi
ęć
starzej.
·
Skr
ę
cili
ś
cie w prawo?
·
Tak, w prawo. Moja
Ŝ
ona...
·
Czy widzia
ł
pan znak?
·
Znak? - Popatrzy
ł
t
ę
po na Tookeya i otar
ł
d
ł
oni
ą
nos. - Naturalnie,
Ŝ
e widzia
ł
em. Mia
ł
em to
zreszt
ą
zapisane w instrukcji. W Doli Jeruzalem jecha
ć
Jointer Avenue, a na rozje
ź
dzie skierowa
ć
si
ę
na drog
ę
295. - Przeniós
ł
wzrok z Tookeya na mnie i znów popatrzy
ł
na Tookeya. W okapie
domu gwizda
ł
i zawodzi
ł
wiatr. - To niedobrze, prosz
ę
pana?
·
Dola - powiedzia
ł
Tookey tak cicho,
Ŝ
e prawie nie da
ł
o si
ę
tego us
ł
ysze
ć
. - Och, mój Bo
Ŝ
e!
Co
ś
nie tak? - zapyta
ł
m
ęŜ
czyzna, podnosz
ą
c nieco g
ł
os. -
Ź
le,
Ŝ
e tamt
ę
dy pojecha
ł
em? Chodzi mi
o to,
Ŝ
e droga by
ł
a wprawdzie zasypana
ś
niegiem, ale pomy
ś
la
ł
em sobie... skoro jest tam miasto,
wi
ę
c z pewno
ś
ci
ą
wyjad
ą
p
ł
ugi i... i wtedy ja...
Wtuli
ł
g
ł
ow
ę
w ramiona.
·
Booth - powiedzia
ł
do mnie cicho Tookey. - Id
ź
do telefonu. Zadzwo
ń
do szeryfa.
·
Jasne - wtr
ą
ci
ł
ten dure
ń
z New Jersey. - O to w
ł
a
ś
nie chodzi. A tak swoj
ą
drog
ą
, ludzie, co si
ę
z
wami dzieje? Zachowujecie si
ę
tak, jakby
ś
cie zobaczyli ducha.
·
W Doli nie ma duchów, prosz
ę
pana. Czy powiedzia
ł
pan swoim,
Ŝ
eby siedzieli w samochodzie?
No pewnie - odpar
ł
zgn
ę
bionym g
ł
osem. - Nie jestem wariatem.

Ŝ
, wed
ł
ug mnie jeste
ś
, pomy
ś
la
ł
em.
·
Jak si
ę
pan nazywa? - zapyta
ł
em. - Musz
ę
co
ś
szeryfowi powiedzie
ć
.
Lumley. Gerard Lumley.
Zaczął coś tłumaczyć Tookeyowi, a ja poszedłem dzwonić. Podniosłem słuchawkę. Panowała w niej
głucha cisza. Kilkakrotnie nacisnąłem widełki. Bez skutku.
Wróciłem do kominka. Tookey ponownie wlewał w faceta kapkę brandy. Tym razem przeszła mu przez
gardło bardziej gładko.
·
·
·
·
·
 ·
Nie ma go w biurze?
·
Nie, telefon jest głuchy.
Cholera jasna - zaklął Tookey i popatrzyliśmy na siebie.
Za oknami hulała wichura, bijąc w szyby tumanami śniegu.
Lumley spojrzał na Tookeya, później na mnie i znowu na Tookeya.
·
No cóŜ, moŜe któryś z panów ma samochód? - zapytał głosem, w którym znów dawało się wyczuć
niepokój. - śeby działało ogrzewanie, musi chodzić silnik. Miałem tylko jedną czwartą baku
benzyny, a dotarcie tutaj zajęło mi półtorej godziny... No, odpowiedzcie mi.
Wstał z fotela i chwycił Tookeya za koszulę.
·
Niech pan trzyma łapska przy sobie.
Lumley popatrzył na swoja rękę i opuścił ją.
·
Maine - wysyczał. Powiedział to takim tonem, jakby wypowiadał ordynarne słowo odnoszące się
do czyjejś matki. - W porządku. Gdzie jest najbliŜsza stacja benzynowa? Muszą mieć tam jakiś
pojazd do holowania...
·
NajbliŜsza stacja jest w Falmouth Center - odparłem. - Jakieś pięć kilometrów stąd.
·
Dzięki - odparł z sarkazmem i zapinając palto, ruszył w stronę drzwi.
Ale jest nieczynna - dodałem.
Powoli odwrócił się i popatrzył na nas.
·
O czym ten staruch gada?
Próbuje ci idioto, wytłumaczyć, Ŝe to stacja Billy’ego Lerribee, a Bill jeździ teraz pługiem
śnieŜnym. - wyjaśnił spokojnie Tookey. - Zatem wracaj pan do ognia i siadaj na dupie, zanim nie
rozpuknie się pan ze złości.
Zawrócił w naszą stronę. Sprawiał wraŜenie oszołomionego i wystraszonego.
·
Próbujecie mi wmówić, Ŝe nie moŜecie... Ŝe nic nie da się...
·
Nie próbujemy nic wmawiać - odparł Tookey. To pan dostał słowotoku, ale jeśli na chwilę
zamknie pan buzię, spróbujemy się nad wszystkim zastanowić.
·
Co to za miasteczko ta Dola Jeruzalem? - zapytał. - Dlaczego droga była zasypana? Dlaczego nie
widziałem Ŝadnych świateł?
·
Dola Jeruzalem spaliła się dwa lata temu - odrzekłem.
I nie odbudowano jej?
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
·
Na to wygląda - powiedziałem i spojrzałem na Tookeya. - I co my z tym fantem zrobimy?
Nie moŜemy ich tak zostawić - odparł.
Podszedłem do niego bardzo blisko, a Lumley zaczął wyglądać przez okno w szalejącą w nocnym
mroku śnieŜycę.
·
A jeśli juŜ zostały przejęte? - zapytałem.
To moŜliwe. Ale tego nie wiemy na pewno. Na półce mam Biblię. Ciągle nosisz jeszcze ten
medalik poświęcony przez papieŜa?
Wyciągnąłem spod koszuli krzyŜyk. NaleŜałem wprawdzie do kościoła kongregacjonistów, ale
większość ludzi mieszkających w pobliŜu Doli nosiła coś na piersiach - krzyŜyki, medaliki ze świętym
Krzysztofem, róŜańce - cokolwiek. A wszystko dlatego, Ŝe w ciągu mrocznego października przed
dwoma laty Dola Jeruzalem popsuła się. Czasami do późna w nocy kilku starych bywalców lokalu
Tookeya skupiało się przy kominku i prowadził9o długie rozmowy. Zastanawiali się, co mogło być
prawdą, a co zwykłym wymysłem. W Jeruzalem zaczęli znikać ludzie. Najpierw kilku, później jeszcze
kilku, a później zaginęła ich juŜ cała masa. Zamknięto szkoły. Przez większość roku miasto stało puste.
Och, naturalnie, sprowadziło się tam kilka osób - przewaŜnie jacyś głupcy z innych stanów, tacy jak ten
nasz egzemplarz. Podejrzewam, Ŝe zmamiła ich niska cena posiadłości. Ale Ŝaden z nich długo tam
miejsca nie zagrzał. Większość wyniosła się juŜ po miesiącu lub dwóch. A inni... cóŜ, inni zniknęli.
Później miasteczko spłonęło do szczętu. Stało się to pod koniec wyjątkowo suchej jesieni.
Podejrzewano, Ŝe zaczęło się palić w domu Marstena, który stał na górującym nad Jointer Avenue
wzgórzu, ale nikt nie wie, skąd się ten ogień wziął. Miasteczko gorzało przez trzy dni. Później
wszystko się uspokoiło. Lecz niebawem rozpoczęło się od początku.
Tylko raz byłem świadkiem tego, jak pało słowo „wampiry”. Tego wieczoru zwariowany kierowca z
papierni, Richie Messina, mieszkający przy drodze do Freeport, tęgo sobie popił w barze Tookeya.
„Jezu Chryste!”, ryknął wysoki jak tyczka, ubrany w wełniane spodnie, koszulę w szkocką kratę i
skórzane buty Richie. „Do cholery, boicie się wypowiedzieć w końcu to słowo? Wampiry! O tym
wszyscy myślicie, prawda? Zmartwychwstały Chryste w przyczepie motocyklowej! Jak banda
wystraszonych filmem dzieciaków! Wiecie, co się dzieje w Doli Jeruzalem? Chcecie, Ŝebym wam
powiedział? Chcecie, Ŝebym powiedział?”
·
·
·
·
·
·
 „Gadaj, Richie” - odparł Tookey. W barze zapadła cisza jak makiem zasiał. Słychać było tylko trzask
głowni w kominku i cichy szum listopadowego deszczu za oknem. „Masz głos”.
„zachowujecie się jak sfora zdziczałych, wystraszonych psów”, oświadczył Richie Messina. „Właśnie
tak. Wierzycie starym babom, które kochają opowiadać o duchach. CóŜ, za osiemdziesiąt baksów
gotów jestem spędzić noc w tym, co zostało po tym nawiedzonym domu, którego tak się obawiacie. I
co wy na to? Czy ktoś przyjmuje zakład?”
Nikt nie podjął wyzwania. Richie był zawsze mocny w gębie, a teraz na dodatek solidnie pijany i nikt
nie wylewałby łez nad jego zwłokami, ale teŜ i Ŝaden z nas nie chciał, Ŝeby szedł nocą do Doli
Jeruzalem.
„Banda liczykrupów”, oświadczył Richie. „Mam w bagaŜniku mego chevroleta czterdziestkę, która
poradzi sobie z Falmouth, z Cumberland, a nawet z Dolą Jeruzalem”.
Z trzaskiem zamknął za sobą drzwi baru. Przez długą chwilę panowała martwa cisza. W końcu prawie
szeptem odezwał się Henry Lamont:
„Widzieliśmy Richiego Messinę po raz ostatni. Wielki BoŜe”.
I oto Lamont, który naleŜał do kościoła metodystów, osobiście się przeŜegnał.
„Jak wytrzeźwieje miną mu głupie pomysły”, mruknął Tookey, ale głos miał pełen niepokoju.
„Niebawem tu wróci i oświadczy, Ŝe to był tylko głupi Ŝart”.
Ale Lamont miał rację. Nikt juŜ nigdy nie spotkał Richiego. Jego Ŝona oświadczyła policji stanowej, Ŝe
jej zdaniem Richie wyjechał na Florydę i podjął pracę w agencji odzyskiwania mienia, ale w jej oczach
moŜna było wyczytać całą prawdę - była wystraszona, śmiertelnie wystraszona. Niedługo potem
przeniosła się do Rhode Island. Zapewne myślała, Ŝe którejś nocy pojawi się u niej Richie. A ja nie
jestem z tych, którzy zaprzeczyliby, Ŝe tak mogłoby się faktycznie stać.
Tak więc teraz, kiedy chowałem krzyŜyk za koszulę, Tookey spoglądał na mnie, a ja na niego. Nigdy
jeszcze nie czułem się tak stary i nigdy się tak bardzo nie bałem.
·
Po prostu nie moŜemy ich tak zostawić, Booth - powtórzył Tookey.
Tak, wiem o tym.
Przez długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, w końcu Tookey wyciągnął rękę i ścisnął mnie za ramię.
·
Jesteś porządny facet, Booth.
Bardzo mnie tym pokrzepił. Kiedy człowiek przekroczy siedemdziesiątkę, inni zapominają juŜ, Ŝe jest
męŜczyzną; zapominają, Ŝe w ogóle kiedykolwiek nim był.
Tookey podszedł do Lumleya i oświadczył:
·
Mam scouta z napędem na cztery koła. Przywieziemy nim pana Ŝonę i córkę.
·
Na Boga człowieku, dlaczego nie powiedziałeś tego od razu? - Odwrócił się gwałtownie od okna i
gniewnie popatrzył na Tookeya. - Dlaczego straciłeś całe dziesięć minut na bicie piany?
Proszę pana, niech będzie pan łaskawy zamknąć dziób - odpowiedział bardzo cicho Tookey. - A
jeśli będzie pan miał zamiar go otworzyć, proszę się najpierw głęboko zastanowić, kto wjechał w
tę nie odśnieŜoną drogę w środku pieprzonej burzy śnieŜnej.
Facio chciał coś odpowiedzieć, ale natychmiast poskromił język. Tylko na policzki wystąpiły mu
krwiste rumieńce.
Tookey wyprowadził z garaŜu scouta, a ja udałem się za bar i nalałem brandy do piersiówki.
Podejrzewałem, Ŝe za nim ta noc się skończy, bardzo będziemy potrzebować mocnej gorzałki.
ŚnieŜyca w Maine - czy byliście kiedyś w samym jej sercu?
Śnieg sypał tak gęsty i drobny, Ŝe człowiek odnosił wraŜenie, Ŝe trafił w środek burzy piaskowej.
Lodowate drobiny z łoskotem grzmociły w karoserię. Nie moŜna było uŜywać długich świateł, bo ostry
blask odbijał się tysiącami refleksów od ściany śniegu i widoczność ograniczała się do trzech metrów.
Przy światłach mijania widoczność powiększała się do pięciu. Ale śnieg dałoby się przeŜyć. Nie
podobał mi się wiatr, który potępieńczo zawodził, wzbijał białe tumany, tworzył z nich bezlik ulotnych
kształtów i wył, napełniając świat nienawiścią, bólem i przeraŜeniem. W burzy śnieŜnej wichura
wieściła białą śmierć - a moŜe coś gorszego niŜ sama śmierć. Tego dźwięku człowiek nie doświadczy
leŜąc w ciepły łóŜku za zamkniętymi okiennicami i zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Ale kiedy siedzi
w samochodzie... a my siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy prosto do Doli Jeruzalem...
·
MoŜe byśmy się trochę pospieszyli? - zapytał Lumley.
Jak na człowieka, który przed chwilą o mało nie zamarzł, diablo się panu spieszy, Ŝeby się jednak
wykończyć - odrzekłem.
Przesłał mi miaŜdŜące, pełne oburzenia spojrzenie, ale nic nie powiedział. Posuwaliśmy się autostradą
ze stała prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Trudno uwierzyć, Ŝe Billy Lerribee był tu ze
swoim pługiem godzinę wcześniej - napadało kolejne sześć centymetrów śniegu i powoli tworzyły się
nowe zaspy. Najsilniejsze podmuchy wiatru wstrząsały naszym scoutem. Przednie reflektory cięły
śnieŜną pustkę. Nie spotkaliśmy po drodze ani jednego samochodu.
Mniej więcej po dziesięciu minutach jazdy Lumley cięŜko wciągnął powietrze w płuca.
·
Hej, co to było?
·
·
·
 Wskazał palcem coś za prawą boczną szybą; ja akurat patrzyłem przed siebie. Odrobinę za późno
spojrzałem w bok. A i tak chyba spostrzegłem pochyloną sylwetkę. Która znikała juŜ w tyle, zapadała
się w śnieg. Ale głowy bym nie dał.
·
Co to było? - zapytałem. - Jeleń?
Być moŜe - odparłem drŜącym głosem. - Ale oczy... one lśniły czerwonym blaskiem. - Popatrzył na
mnie. - Czy tak wyglądają oczy jelenia w nocy?
Jego głos brzmiał prawie błagalnie.
·
Zapewne - odparłem myśląc, Ŝe moŜe tak jest naprawdę, jakkolwiek wiele razy, kiedy jechałem
nocą samochodem, spotykałem jelenie przy szosie, ale ich oczy nigdy nie Ŝarzyły się czerwonym
blaskiem.
Tookey milczał.
Około piętnastu minut później dotarliśmy do miejsca, gdzie zaspa śnieŜna po prawej stronie drogi nie
była zbyt wysoka, poniewaŜ pługi śnieŜne, mijając skrzyŜowanie, zawsze unoszą lemiesze.
·
To chyba tutaj skręciliśmy - oznajmił niepewnie Lumley. - Nie widzę wprawdzie znaku, ale...
·
Tam jest - odparł nieswoim głosem Tookey. - O tam, widać czubek drogowskazu.
No właśnie - westchnął z wyraźną ulgą Lumley. - Niech pan posłucha, panie Tooklander.
Przepraszam za moje zachowanie. Byłem zmarznięty, wystraszony i zrobiłem z siebie idiotę.
Chciałbym wam obu podziękować...
· Podziękuje pan Boothowi i mnie wtedy, gdy będziemy juŜ mieli pańską rodzinę w samochodzie -
odparł Tookey.
Włączył napęd na cztery koła, wjechał w zaspę i zaczął przebijać się na Jointer Avenue, która biegła
przez Dolę i wychodziła na trasę 295. błotniki energicznie rozgarniały śnieg. Tylne koła próbowały
wprawdzie trochę buksować, ale Tookey jeździł w kopnych śniegach chyba od zawsze. Pomanewrował
samochodem, pomruczał coś pod nosem i w końcu pokonał śnieŜny wał. Od czasu do czasu reflektory
wyławiały odciski opon pozostawione przez auto Lumleya, ale ślady zaraz niknęły. Pochylony do
przodu Lumley bacznie wypatrywał swego wozu.
·
Panie Lumley? - odezwał się Tookey w pewnej chwili.
·
Słucham?
·
Jeśli chodzi o Dolę Jeruzalem, ludzie z tych stron są trochę zabobonni - wyjaśnił Tookey
spokojnie... ale widziałem, Ŝe twarz ma napiętą i co chwila nerwowo zerka to w lewo, to w prawo.
- Jeśli pańska rodzina jest w samochodzie, to wszystko w porządku. Wpakujemy ją tutaj i wrócimy
do mnie. A rano, kiedy zadymka ustanie, Billy z chęcią wyciągnie z zaspy pański samochód. Ale
jeśli ich w samochodzie nie będzie...
·
Nie będzie ich w samochodzie? - przerwał ostro Lumley. - Po co miałyby go opuszczać?
·
Ale jeśli ich nie będzie w samochodzie - ciągnął Tookey, pomijając pytanie Lumleya - natychmiast
wracamy do Falmouth Center i gwizdniemy na szeryfa. I tak nie będzie sensu wałęsać się po
okolicy w czasie takiej burzy śnieŜnej, prawda?
·
AleŜ one będą w samochodzie. Gdzie indziej mogłyby być?
·
Jeszcze jedno, panie Lumley - wtrąciłem z kolei ja. - Jeśli kogokolwiek zobaczymy, nie odzywamy
się do niego. Nawet gdyby ten ktoś odzywał się do nas. Rozumie pan?
O jakie zabobony chodzi? - zapytał Lumley, cedząc powoli słowa.
Zanim zdąŜyłem cokolwiek powiedzieć - a Bóg jeden wie, co bym powiedział - odezwał się Tookey:
·
Jesteśmy na miejscu.
Przed sobą ujrzeliśmy tył wielkiego mercedesa. Cała maska zagrzebana była pod śniegiem, a wiatr
nawiał kolejną zaspę, która bez reszty zasypała lewy bok. Ale tylne światła paliły się i widzieliśmy, Ŝe z
rury wydechowej wydostają się spaliny.
·
Benzyna się skończyła - zauwaŜył Lumley.
Tookey zatrzymał scouta i zaciągnął ręczny hamulec.
·
Niech pan pamięta, co powiedział Booth, panie Lumley - przestrzegł jeszcze raz.
Jasne, jasne.
Ale myślami był juŜ przy swojej Ŝonie i córce. Nie mogłem go za to winić.
·
Booth, jesteś gotowy? - zapytał Tookey i popatrzył na mnie.
W świetle tablicy rozdzielczej jego twarz była szara i posępna.
·
Chyba tak.
Wysiedliśmy i natychmiast otoczyła nas wichura, bijąc w twarze tumanami śniegu. Przodem brnął
skulony pod naporem wiatru Lumley, drogie palto wzdymało mu się na plecach niczym Ŝagiel. Jego
postać rzucała dwa cienie; jeden od reflektorów czołowych scouta, drugi od tylnych świateł mercedesa.
Szedłem za Lumleyem, a pochód zamykał Tookey. Kiedy dotarliśmy do bagaŜnika auta Lumleya,
Tookey chwycił mnie za łokieć.
·
·
·
·
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl