Konwicki Tadeusz - Mała apokalipsa(1), E-BOOKS
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Konwicki Tadeusz - Mała apokalipsa
Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec
świata. Koniec mego osobistego świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy,
rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty,
ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie
bezsensu.
Zbudziłem się o tej mrocznej godzinie, która zaczyna beznadziejny dzień jesienny. Leżę i
patrzę w okno pełne chmur, a właściwie pełne jednej chmury, jak sczerniała ze starości tapeta.
To jest godzina podliczania kasy życiowej, godzina codziennego obrachunku. Kiedyś ludzie
podsumowywali się o północy, przed ciężkim zaśnięciem, teraz biją się w piersi nad ranem,
obudzeni łoskotem zdychającego serca.
Obok, w szafce, leży czysty papier. Nitrogliceryna współczesnego literata, proszek
narkotyczny obolałego indywiduum. Można zanurzyć się w płytką, białą czeluść stronicy,
schować się przed sobą i przed prywatnym wszechświatem, który już niedługo eksploduje i
sczeźnie. Można tę biel bezbronną zbrukać złą krwią, wściekłym jadem, cuchnącą flegmą - a
tego nikt nie lubi, nawet sam autor. Można na tę biel bezmyślną wysączyć słodycz sztucznej
zgody, ambrozję fałszywej otuchy, ckliwy syrop pochlebstwa - a to wszyscy lubią, nawet sam
autor.
W którą stronę skręcić na tym ostatnim okrążeniu? W gorzkie lewo czy w słodkie prawo? Za
oknem ta sama chmura albo kolektyw ujednoliconych chmur. Przeleciał po zardzewiałym
parapecie deszcz na długich, cienkich nogach. Coś tam kiedyś było. Gwałtowny ruch
kształtów, barw, okruchów emocji. Moje życie albo cudze. Najpewniej jakieś wymyślone.
Ulepiec z lektur, niespełnień, starych filmów, nie dokończonych rojeń, zasłyszanych legend,
nie wyśnionych snów. Moje życie. Kotlet z białka i kosmicznego pyłu.
W tej chmurze albo w tych kilku scalonych chmurach jesiennych nurza się Pałac Kultury, który
kiedyś, za młodu, był Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Ogromna, szpiczasta
budowla budziła strach, nienawiść, magiczną zgrozę. Pomnik pychy, statua nie-wolności,
kamienny tort przestrogi. A teraz to tylko wielki barak, postawiony na sztorc. Zżarły przez
grzyb i pleśń stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim rozdrożu.
Mruga do mnie kilkoma wątłymi płomyczkami okienek. Kokietuje z obleśną poufałością. A kto
mnie postawił na sztorc? Mnie położono na boku. Odłożono na bok. Leżę na lewym boku i
słucham swego serca, którego nie słychać. I myślę o tym wątłym łańcuszku reakcji
chemicznych, który powoduje, że unoszę powiekę, że burczy mi w żołądku, że marszczy się
skóra na czole, że skwierczy stłumionym bólem ordynarny pęcherz, że w głowie albo poza
głową odbywa się ruch słów, wyobrażeń, które nazywamy myślami, że pojawia się obłok fal,
który jest tęsknotą albo spazmem nienawiści, że wystrzeliwuje się w przestrzeń kosmiczną
pocisk lęku przed wiecznym nieznanym albo nabój rozkoszy poznania okruchu prawdy. U
1
wielu moich przyjaciół pękł nagle jednego dnia ten łańcuszek reakcji chemicznych i nie wiem,
gdzie oni teraz są, czy pokutują przy garści fosforu wietrzejącej w ziemi cmentarnej, czy
oddalają się w konwulsjach drgań właściwych falom, czy pędzą
6
w głąb nieskończoności i odbiją się od czarnej ściany końca tej nieskończoności, i wrócą tu,
gdzie mnie już nie będzie.
W domu słychać pierwsze odgłosy życia. Ta wielka lokomobila w postaci czynszowej
kamienicy rusza powoli w codzienność. Więc i ja sięgam po pierwszego papierosa.
Najsmaczniejszy jest ten papieros przed śniadaniem. Skraca życie. Od wielu lat mozolnie
skracam sobie życie. I wszyscy ukradkiem skracają swoją egzystencję. Coś w tym musi być.
Jakiś wyższy nakaz albo może prawo natury przeludnionego globu.
Lubię ten mglisty zawrót głowy po mocnym zaciągnięciu się gorzkim dymem. Chciałbym się
godnie pożegnać ze światem. Bo ja od dziecka rozstaję się z życiem i nie mogę rozstać.
Marudzę na przejazdach kolejowych, chodzę pod ścianami, gdzie spadają dachówki, upijam
się do utraty przytomności, napastuję chuliganów. I tak zbliżam się już do mety. Jestem na
finiszowym odcinku. Chciałbym jakoś pożegnać się ż wami. Pragnę zawyć nieludzkim głosem,
żeby mnie usłyszano w najdalszym zakątku planety, a może nawet w sąsiednich
gwiazdozbiorach, a może nawet w siedzibie Pana Boga. Czy to próżność? Czy to obowiązek?
Czy to instynkt, który, jak rozbitkom, jak rozbitkom kosmicznym, każe nam krzyczeć przez
wieki w rozgwieżdżoną przestrzeń?
Spoufaliliśmy się z wszechświatem. Kosmosem wyciera sobie gębę sprzedajny poeta,
głupkowaty humorysta, zdradziecki dziennikarz, więc dlaczego i ja nie mogę zadzierać głowy
do góry, gdzie szybują zardzewiałe sputniki i zamarznięte na kość odchody kosmonautów.
Więc chciałbym się jakoś pożegnać. Całą noc śniłem zęby. Trzymałem w garści kupę zębów,
jak ziarna kukurydzy. W jednym tkwiła nawet plomba, warszawska tania plomba ze spółdzielni
dentystycznej. Coś powiedzieć o sobie do końca. Ani ku przestrodze, ani ku na-
uce, ani nawet ku rozrywce. Po prostu coś powiedzieć, czego nikt inny nie może wyjawić. • Bo
ja przed snem, albo może w pierwszym przelotnym obłoczku snu, zaczynam rozumieć sens
egzystencji, sens czasu i sens bytu poza życiem. Rozumiem tę tajemnicę przez ułamek
sekundy, przez mgnienie dalekich wspomnień, przez krótką chwilę kojących albo strasznych
przeczuć i natychmiast spadam na kamieniste dno złych snów. Wszyscy z jako tako
ukrwionym mózgiem napinają ostatek sił, żeby zrozumieć. A ja jestem blisko. To znaczy
bywam blisko. I oddałbym wszystko, co posiadam, do ostatniej okruszyny, a przecież nic nie
posiadam, więc oddałbym wszystko nic, zęby zobaczyć tajemnicę w całej jej prostocie,
zobaczyć za jednym razem i zapamiętać ją na zawsze.
Jestem dwunogiem spłodzonym nie opodal Wisły przez starych rodziców, to znaczy, ze
odziedziczyłem w genach całe ich dwunożne doświadczenie. Sam widziałem wojnę, to znaczy
straszny amok ssaków, które mordują się wzajemnie aż do ostatecznego wyczerpania.
Obserwowałem rodzenie się życia i jego kres w postaci tego aktu, który nazywamy śmiercią.
Poznałem całą zwierzęcość swego gatunku i całą niezwykłą aniel-skość. Przeszedłem tę
2
ciernistą drogę pojedynczej ewolucji, którą zowią losem. Jestem jednym z was. Jestem
doskonałym anonimem homo sapiens. Dlaczego więc kaprys przypadku nie miałby mnie
zawierzyć tajemnicy, jeśli w ogóle jest przeznaczone jej ujawnienie.
To, co powiadam, wygląda na jakąś odświętność, na luksus nieroba albo na dewiacje
zboczeńca. Ale przecież wy wszyscy, którzy uruchamiacie od czasu do czasu swoje leniwe
zwoje mózgowe, podlegacie takim samym pragnieniom i ambicjom. Takim samym strachom i
odruchom samozagłady. Takim samym buntom i rezygnacjom.
Dwie pijane roznosicielki obaliły wysoką kolumnę skrzynek z butelkami mleka. Teraz, zamarłe
w bezru-
8
chu, obserwują skutki kataklizmu przeżywając skomplikowany, a zarazem prosty proces
transformacji zgrozy w lekkomyślne rozradowanie. Przezroczysty deszcz zawadził skrzydłem
o^nasz dom truchlejący ze starości. O nasz warszawski dom z epoki późnego stalinizmu, z
ery dekadenckiego stalinizmu, z okresu spolszczonego i zeszmaconego stalinizmu.
Trzeba wstawać. Trzeba podnieść się z łóżka i wykonać piętnaście czynności, nad których
sensem nie wolno się zastanawiać. Narośl automatycznych przyzwyczajeń. Błogosławiony rak
bezmyślnego ładu tradycji. Ale ostatnia wojna nie tylko zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi.
Ostatnia wojna zdruzgotała niechcąco i przypadkowo wielki pałac kultury europejskiej
moralności, estetyki i obyczaju. W rolls-royce’ach, mercedesach i moskwiczach ludzkość
wjechała z powrotem do mrocznych pieczar i lodowatych jaskiń.
Za oknem moje miasto pod chmurą, jak stara, sczerniała tapeta. Miasto, do którego zapędziło
mnie przeznaczenie z mojego własnego miasta, co go już nie pamiętam i coraz rzadziej śnię.
Los mnie przegnał tylko kilkaset kilometrów, ale oddalił od nie spełnionej egzystencji o całą
wieczność reinkarnacji. To miasto jest stolicą narodu, który wyparowuje w nicość. O tym też
trzeba powiedzieć. Ale komu? Czy tym, których już nie ma albo którzy odchodzą w
niepamięć? A może tym, co pożerają pojedynczych ludzi i całe narody?
Miasto zaczyna szumieć jak pas transmisyjny. Ruszyło z nocnego letargu. Ruszyło ku swemu
przeznaczeniu, które ja znam i któremu chcę zapobiec.
Pająk zjeżdża na niewidocznej nici spod sufitu. Schudł biedak, zmizerniał, bo much coraz
mniej. Współżyje tak ze mną od wiosny. Ułatwiałem mu swego czasu polowania.
Zaprzyjaźniliśmy się z konieczności. On czemuś nie ma kolegów, a moi wyekspirowali.
Więc najpierw się pomodlę. Za siebie, za bliskich i za zmarłych przyjaciół. Moja modlitwa,
ułożona prakty-
9
cznie i spoiście przeze mnie, wygląda jak płaczliwe ulu matum. Same żądania i niewiele
kurtuazji. Kiedy -.’• modlę, płochliwe bluźniercze myśli pobzykują
\\ok’ł głowy. Odpędzam je
gorliwie, choć one tylko przym •’ rzają moją skromną wiedzę do ogromnej i staros\\ ckiej
konstrukcji aksjomatów religijnych winkrusto^’ nych w to posępne i melancholijne gmaszysko
v, 7 n słone przez ludzi z epok światłych i ciemnych, dobr\ i okrutnych. Potem długo się
3
żegnam, rozpaczliwie , nam się bez końca, żeby tym gestem rytualnym o’ dzić złe myśli, złe
pragnienia i złe duchy.
Jestem wolny. Jestem jednym z niewielu ludzi nych w tym kraju przezroczystego zniewolenia /
wolenia pokrytego niechlujnie lakierem nowoczessr Walczyłem długo i bezkrwawo o tę marną
wolność bistą. Walczyłem o moją wolność z pokusami, z »’ cjami i z głodami, które wszystkich
gnają na osie;
rzeźniom. Ku niby nowoczesnym rzeźniom godno^ dzkiej, honoru i czegoś tam jeszcze, o
czym da\vn pomnieliśmy.
Jestem wolny i sam. Bo samotność jest dosyć i ceną za ten mój niewielki luksus. Wyzwoliłem
^.. ostatnim okrążeniu, kiedy już gołym okiem widać tę. Jestem wolnym anonimem. Moje
wzloty i up> odeszły w czapkach-niewidkach, moje sukcesy i gr/. chy pożeglowały w
korwetach-niewidkach i moje film.) oraz książki poleciały w przepaść w sejfach-niewid-kach.
Jestem wolnym anonimem.
Zapalę sobie wobec tego jeszcze jednego papierosa. Na pusty żołądek. Oto nadchodzi mój
koniec świata. To wiem na pewno. Mój przedwczesny koniec świata. Kto będzie zwiastunem?
Czy nagły przeszywający ból pod mostkiem w piersiach? Czy przeraźliwy wizg opon
hamującego samochodu? Czy wróg, a może przyjaciel?
A te baby za oknem ciągle jeszcze omawiają katastrofę z mlekiem. Przysiadły sobie na
zabytkowych pojemnikach z ciemnoszarego plastiku, zapaliły papiero-
10
są i obserwują, jak wodniste mleko ścieka do ulicznej studzienki, z której bucha para, bo
pewnie znowu przez pomyłkę do rur wodociągowych puszczono gorącą wodę z
elektrociepłowni. I nagle uświadamiam sobie, że już od lat nikt nie roznosi mleka, że taki widok
robotnych bab w nieokreślonym wieku, pchających wózki z butelkami mleka, że taki widok już
dawno zapomniałem, że ten obrazek kojarzy mi się w mojej świadomości z dawnymi laty,
kiedy ja byłem młody i świat był młody.
Pewnie kręcą film kostiumowy, myślę sobie i przytykam czoło do wilgotnej szyby. Ale za
oknem normalna, codzienna, zabłocona ulica. Niewielkie tłumki ludzi spieszą pod ścianami
domów do swoich zajęć. Z Pałacu Kultury, jak zwykle rano, kiedy wzrasta temperatura,
odrywa się zmurszały blok kamiennej okładziny i leci z hukiem na dół po szczerbatych żlebach
budowli. Dopiero teraz spostrzegam na ścianie tego gmachu wielkiego orła na czarnym tle, to
znaczy na czerwonym, ale sczerniałym od deszczu. Biały nasz orzeł trzyma się nieźle, bo od
spodu wspiera” gór ogromna kula ziemska opleciona ciasno sierpem i młotem. Jakaś rynna
odzywa się głębokim głosem okaryny. To wiatr, może jeszcze letni, a może już zimowy, gna z
placu Defilad i obraca topole srebrną stroną do słońca, które uwięzło w mokrych chmurach.
Skończyły się papierosy. A jak się skończą papierosy, wtedy ogarnia człowieka raptowna chęć
zaciągnięcia się dymem. Więc otwieram kolejne szuflady mojego skarbczyka, w którym
chowam obelżywe listy i stare rachunki, popsute zapalniczki i kwity urzędu finansowego,
fotografie z młodości i proszki nasenne. A tu, między kłakami waty i rolkami bandaży z
dawnych dobrych czasów, kiedy jeszcze opłacało mi się poddawać operacjom, więc w tym
4
omszałym starością zakamarku znajduję zżółkła stronę sprzed wielu lat, stronę jak kartusz
pomnika albo jak płyta nagrobna, stronę,
11
na której kiedyś rozpocząłem nową prozę, nigdy już nie dokończoną. A rozpoczynałem pracę
w owej świetnej epoce na Nowy Rok, zaraz po sylwestrze, jeszcze z miłym kacem pulsującym
w zdrowej głowie. A rozpoczynałem na Nowy Rok dlatego, że hołdowałem wtedy przesądom i
chciałem nowy cykl biologiczny i astronomiczny uczcić pracą. Później zrozumiałem, że mój
własny Nowy Rok zaczyna się w końcu lata albo na początku jesieni i dlatego pewnie
przerwałem pisanie i nigdy już więcej nie napisałem ani słowa.
Więc leżała ta kartka, dawniej biała, dziś żółta, przez długie miesiące, kwartały i lata nie
dokończona, nie zapełniona, z wyblakłym mottem, co miało błogosławić rzewnym scenom,
podniosłym myślom i ślicznym opisom przyrody. Zdmuchuję proch warszawskich fabryk z tego
woskowego trupa mojej wyobraźni i czytam słowa, które były dewizą życiową starego
magnata polskiego z XIX wieku: „Jeżeli interesy Rosji na to pozwalają, chętnie zwracam
uczucia ku swojej pierwotnej ojczyźnie.”
O co mi wtedy chodziło? Czy chciałem każdego ranka, na czczo, odczytywać to wyznanie
swoim dzieciom? Czy zamierzałem rozesłać je na świątecznych kartkach do współczesnych
sobie magnatów nauki, literatury albo filmu? Czy próbowałem pozyskać względy cenzora dla
prozy umarłej już w łożysku anemicznego natchnienia?
Szyby w oknach brzęknęły boleśnie. Wyskoczył gdzieś z przecznicy histeryczny sygnał wozów
milicyjnych. Spojrzałem na zegarek przywieziony mi kiedyś przez przyjaciela, Stanisława D., z
wycieczki do Związku Radzieckiego. Dochodziła ósma. Wiedziałem, co to znaczy. Jak
codziennie o tej porze, pędziła przez miasto w asyście karetek milicyjnych pancerna chłodnia
z artykułami żywnościowymi dla ministrów i sekretarzy partyjnych. Kawalkada maszyn
przeleciała pod moim domem rozbryzgując kałuże mleka na jezdni. Archaicz-
12
ne mleczarki, wydobyte na ten dzień z jakiegoś domu starców, zadeptywały pety w błocie
chodnika żegnając się ukradkiem.
Nagle odezwał się gong przy moich drzwiach. Zamarłem koło okna, nie wierząc własnym
uszom. Byłem przekonany, że to urządzenie nie funkcjonuje już od wielu lat. Ale wytworny
dźwięk ksylofonu powtórzył się natarczywiej. Wciągając na grzbiet stary szlafrok, prezent od
szwagra, Jana L., ruszyłem czujnie pod próg. Uchyliłem drzwi. Na podeście schodów stali
Hubert i Rysio,,obaj w odświętnych garniturach pamiętających środek pogodnych lat
siedemdziesiątych. Hubert w prawej ręce trzymał laskę, a w lewej groźnie wyglądającą czarną
teczkę. Zaczęło mi bić szybko serce, i nie bez powodu, bo obaj przychodzili do mnie jakieś
dwa razy do roku i każda ich wizyta oznaczała radykalne zmiany w moim życiu.
- Można? Nie za wcześnie? - spytał jowialnym tonem Hubert.
Znałem dobrze te ich sztuczne uśmieszki, za którymi krył się cios wymierzany w moją wygodę.
Uśmiechnąłem się też swobodnie, rozwarłem gościnnie drzwi i kiedy wchodzili ceregieląc się
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]