Kosik Rafał - Vans Rudiger, ebooki po polsku, Kosik Rafał

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rafał Kosik
Vans Rudiger
Z „Science Fiction” nr 35 – luty 2004
Deszcz ścierał z szyb resztki jesiennego zmierzchu. Rozpadało się na dobre. Dwie niskie lampy
ogrodowe tylko nieznacznie rozpraszały mrok przed domem. W ich świetle błyszczał setkami
drobnych odbić równo przycięty trawnik i opadający ku ulicy kamienny podjazd. Garaż ciemną ścianą
ucinał perspektywę ulicy z podobnymi do siebie domkami.
Vans Rudiger zasunął żaluzję i odstawił pustą szklankę do zlewu. Nie lubił takiej pogody. Większość
ludzi nie przepada za deszczem, ale on go nie lubił podwójnie. W szeleście kropel wciąż słyszał
skradające się kroki, trzaski na strychu, szuranie w piwnicy, chrobotanie w zamku od drzwi
ogrodowych.
Przygaszone światła w całym domu dodawały wnętrzu przytulności, niewiele poprawiając tym jego
nastrój. Chciał nalać sobie kolejnego drinka, ale do szklanki odstawionej do zlewu przylepiły się
resztki spaghetti. Zrezygnował.
Z salonu dochodził ściszony bełkot telewizora. Ana oglądała jakiś teleturniej, pogryzając orzeszki.
Uśmiechała się do cienkich dowcipów mistrza ceremonii.
Łomot gdzieś na piętrze. Vans uniósł głowę oczekując chwilę w napięciu, ale usłyszał tylko śmiech
Vanessy - dziesięcioletniej córki. Zawtórował jej młodszy o dwa lata Jon.
Vans westchnął, przeszedł do salonu i opadł na kanapę obok żony. Objął ją ramieniem, a ona ani na
chwilę nie odrywając wzroku od telewizora przesunęła się nieznacznie, by oprzeć się o mężczyznę.
Patrzył na ruchome obrazki nie zastanawiając się nad ich sensem. Krople cicho stepowały na dachu,
a jego wyobraźnia przetwarzała ich szum w znajome dźwięki.
- Nie lubię deszczu - powiedział.
Czy tylko pogoda była autorem jego nastroju? Czuł się nieco jak człowiek rozbudzony ze snu, nie
poznający jeszcze prawdziwego świata. W tym wszystkim czegoś mu brakowało, choć nie potrafił w
najmniejszym stopniu określić ani jednej cechy tego czegoś. Co wydarzyło się dzisiaj w pracy? Mimo
wysiłku nie potrafił sobie przypomnieć nic konkretnego.
Postanowił, że nie będzie zarażał Any swoim paskudnym humorem. Wyswobodził się z jej objęć i
wstał. Zawahał się między szybkim prysznicem i miękkim łóżkiem, a czyszczeniem ulubionej
szklanki z nitek rozmoczonego makaronu. Dość picia! Zatem czas na sen.
Wszedł na piętro. Przez te kilka minut, gdy on gapił się w telewizor Jon zdążył zasnąć. Wszedł cicho
do jego pokoju, poprawił koc, zdjął resorowce z łóżka i pocałował chłopca w czoło. Patrzył na niego
jeszcze chwilę i zgasił światło.
Drzwi do pokoju Vanessy były zamknięte. Dochodziła zza nich cicha muzyka - ułamek tego, co
wydobywało się ze słuchawek jej discmana. Nawet nie warto sprawdzać - nie zaśnie przed północą.
Dzieci w tym wieku zaczynają mieć własne życie, można poznać to łatwo właśnie po zamkniętych
drzwiach do ich pokojów.
Deszcz zakręcony wiatrem uderzył mocniej w drzwi ogrodowe na dole. Grzechot poluzowanego
zamka słychać było nawet przez telewizyjne brawa. Vans poszedł dalej, do łazienki przy końcu
korytarza, obok drzwi do sypialni.
Przekręcił za sobą zamek - na wypadek, gdyby Vanessa okazała się zbyt ogłuszona muzyką. Odkręcił
prysznic. Woda płynąc w starej instalacji musiała mieć czas, by osiągnąć stałą temperaturę. Chwilę
później, stojąc pod strumieniami ciepłej wody myślał już o przyszłych wakacjach nad morzem. Do
tego czasu powinien zdobyć kredyt na większy samochód, by wszyscy zapakowali się do niego
wygodnie. Dotychczas myślał, że Volvo kombi jest samochodem rodzinnym, ale pierwsze wakacje
pokazały, że cztery osoby i pies potrzebują czegoś większego. Często widząc pusty bagażnik swojego
kombi zastanawiał się, jak można było zabrać ze sobą na dwa tygodnie tyle rzeczy, by zapakować całą
tę przestrzeń po dach.
Zakręcił krany. Prysznic po kilku chwilach przestał kapać. Teraz znów wyraźnie słyszał nerwowe
uderzenia kropel o dach.
I kroki na korytarzu.
Nie miał nic przeciwko temu, żeby jakaś kobieta zobaczyła go nago, o ile nie będzie to własna córka.
Klamka obróciła się powoli i szczęknęła blokadą. Vans stał nieruchomo w brodziku ociekając wodą.
Vanessa? Gdyby podejrzewała, że jest w środku, toby zapukała. W przeciwnym razie przekręciłaby
klamkę jednym ruchem. Ana będzie oglądać teleturniej jeszcze dobry kwadrans, zresztą druga
łazienka była na parterze. Jon jeśli zasnął, to będzie spał do rana, cokolwiek by się nie działo.
Vans był już prawie skłonny przyznać, że obracająca się klamka tylko mu się przywidziała, kiedy coś
poruszyło nią ponownie, tym razem mocniej naciskając na blokadę. Otworzył usta, by zapytać kto to,
ale kroki wolno oddaliły się. Stał w kompletnej ciszy jeszcze chwilę, aż poczuł zimno. Wyszedł z
brodzika, nałożył szlafrok i wyciągnął rękę, by otworzyć drzwi. Zamarł z palcami kilka centymetrów
od klamki. Vans Rudiger nie był tchórzem. Był ostrożny. Jeśli instynkt powstrzymywał go przed
otwarciem drzwi, znaczyło to, że powód istniał.
Wtedy zdał sobie sprawę, że jeśli po tamtej stronie drzwi jest jakieś niebezpieczeństwo, grozi ono
przede wszystkim jego rodzinie. Cicho odblokował zamek i przekręcił klamkę. Drzwi zaskrzypiały.
Nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na to, że skrzypią.
Otworzył je szerzej.
Pies. Gdzie jest pies?! Na psa nie można było liczyć. Kundel łasił się zawsze i do każdego. Jak się
nie łasił, ze strachu kulił się już pod kanapą.
Wyjrzał na korytarz. Nie było nikogo. Na dole grał telewizor, na dworze szeptał deszcz. Zrobił dwa
kroki i zamknął cicho drzwi. Na dywanie były niewyraźne mokre ślady... Nie jego, skoro stał na
końcu korytarza. Chociaż... Może było trochę wody na podłodze w kuchni i przyniósł ją aż tutaj na
kapciach? Przyłapał się na nerwowym pocieraniu kciukiem o palec wskazujący - od lat bezskutecznie
próbował pozbyć się tego nawyku.
Za plecami miał tylko drzwi do sypialni, przed sobą prosty korytarz zakończony barierką i schodami
na parter. Na lewej ścianie były drzwi do pokoi dzieci. Ślady prowadziły od schodów do miejsca,
gdzie teraz stał. Zapas wody na podeszwach widocznie tutaj się skończył, bo kontynuacją śladów były
jedynie dwa mokre placki, które zrobił po wyjściu z łazienki. Wyglądało to teraz tak, jakby ślady
pojawiły się w miejscach, gdzie dopiero miał stawiać stopy.
Rozejrzał się nasłuchując. Faktom nie mógł zaprzeczyć: klamka się obracała, a na podłodze były
mokre ślady. Powinien zapewne wrócić do łazienki i wezwać przez komórkę policję. Ale to zajęłoby
dużo czasu.
Wsunął stopy głębiej w kapcie i zaczął cicho iść w kierunku schodów. Dotarł do barierki i wyjrzał na
tonący w półcieniach salon. Telewizor grał, ale kanapa była pusta. Zaklął pod nosem i zszedł kilka
stopni. Zatrzeszczały. Pod schodami było przejście do pokoju gościnnego, dolnej łazienki, garażu i
piwnicy. Był tam też korytarz prowadzący do ogrodu.
Nie chciał wołać Any i zdradzać tym samym swojej obecności ewentualnemu intruzowi. Na palcach
pokonał więc resztę schodów.
Deszcz ściekał po szybach, myląc wzrok. Any nie było nigdzie widać. Vans chwycił mosiężny
świecznik z ciężką podstawą. Resztka jednej ze świeczek wypadła i stuknęła o podłogę. Zaklął
ponownie i wyciągnął pozostałe ogarki. Podszedł do drzwi wejściowych i upewnił się, że są
zamknięte. Przeszedł dalej, do kuchni. Pusto. Odwrócił się i spojrzał na przejście do tylnej części
domu. Zważył w dłoni świecznik.
Czy ja aby nie zwariowałem?
pomyślał.
Pewnie jest w łazience
.
Nie wierzył w to, ale udawał, że wierzy. Stał przecież w kuchni i podłoga była sucha. Może pies
chciał wyjść i wracając naniósł wody? Wrócił do salonu i przeszedł środkiem rozglądając się po
meblach i zalegających za nimi cieniach. Krok za krokiem zbliżał się do mrocznego korytarza. Znów
zobaczył mokre ślady. Prowadziły właśnie tam. Albo stamtąd.
Wytężając wzrok próbował bezskutecznie wychwycić cokolwiek w ciemności. Zamarł, gdy usłyszał
przed sobą ciche kroki. Rozpłynęły się w szumie deszczu.
Latarka. Powinien był wziąć z sypialni latarkę - stała na stoliku obok łóżka. Dotknął ściany i wsunął
rękę w ciemność. Wymacał kontakt. Prawie krzyknął na dźwięk zza pleców. Odwrócił się robiąc
zamach świecznikiem. Oklaski z telewizora. Opuścił świecznik i odwrócił się ponownie do korytarza.
Para zielonych ślepi wpatrywała się w niego z ciemności. Zrobił krok w tył, prawie się przewracając.
Pies... to tylko pies; patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem wychodząc z cienia. Vans schylił się,
by go pogłaskać i trafił na coś lepkiego, pokrywającego mu grzbiet. Cofnął dłoń, z niedowierzaniem
unosząc ją do twarzy. Pies mechanicznie wyminął go i zrobił kilka niepewnych kroków. Odbił się, by
wskoczyć na kanapę, ale spadł z głuchym klaśnięciem na dywan. Niemrawo próbował się podnieść.
Bezskutecznie. Trwało krótką chwilę, nim ustało bezładne machanie łapek.
Vans przełknął ślinę i odwrócił się twarzą do korytarza. Otrzymawszy ostateczny dowód zaczął się
bać. Poczuł, że lekko drżą mu kolana. Postąpił kilka kroków do przodu i wyciągnął przed siebie rękę.
Ponownie wymacał kontakt. Jasne światło zalało korytarz. Zmrużył przyzwyczajone do półmroku
oczy, ale i tak dostrzegł ciemne ślady łapek psa i towarzyszącą im przerywaną linię prowadzącą do
łazienki.
Kątem oka dostrzegł, że drzwi ogrodowe były uchylone.
Klapiąc kapciami, nie dbając o zachowanie ciszy w kilku krokach pokonał korytarz i zatrzymał się w
progu. Upuszczony świecznik uderzył o podłogę. Roztrzaskał jedną z płytek, ale Vans tego nie
zauważył. Wpatrywał się w wielki nóż wbity w pierś Any.
Film
, pomyślał.
Oglądam film
.
Omijając rozpełzającą się wolno ciemną kałużę podszedł i klęknął przy żonie. Dotknął jej ciepłego
policzka. Leżała na plecach na środku łazienki i wyglądała, jakby właśnie zasnęła. Morderca uderzył
kilka razy, po ostatnim ciosie zostawiając nóż w ciele.
Przyłożył rękę do tętnicy szyjnej. Brak pulsu. Nie żyła - utraty takiej ilości krwi nie można przeżyć.
Wyjąć jej nóż z piersi? Rozpocząć masaż serca? Wiedział, co się wtedy stanie. Resztki krwi wraz z
powietrzem z jej podziurawionych płuc wyprysną do góry. Na niego.
Oparł się czołem o jej czoło i zaczął bezgłośnie płakać, zaciskając w dłoni rękaw jej swetra. Mózg
Any zapewne nadal funkcjonował i być może nawet go słyszała.
Jak to się stało? Dziesięć minut temu miał żonę, oglądała telewizję... Program się jeszcze nawet nie
skończył... Może próbowała wołać? Wołała, ale nikt nie słyszał... Co trzeba teraz zrobić? Dzwonić na
policję? Jak powiedzieć dzieciom?
Dzieci! Zerwał się. Tamten był w sypialni! Wystarczyło tam zajrzeć!!!
Biegł już na górę przeskakując po kilka stopni na raz. Wiedział, co tam zastanie. W dziwny sposób
był tego absolutnie pewien.
***
- Uciekł - powiedział Neues patrząc w kierunku ginących w porannej mgle wieżowców centrum. -
Tego nie było w planie. Projekt wisi na włosku przez banalne niedopatrzenie.
- Uciekł - przyznał Hillgate - ale roztrząsanie tego nic nie zmieni. Zastanówmy się, co robić w nowej
sytuacji.
Ranek był chłodny. Wszystko wokół wyglądało, jak wyjęte z monochromatycznego zdjęcia.
Mężczyźni w zapiętych po ostatni guzik szarych płaszczach szli niespiesznie żwirową alejką.
- List gończy?- spróbował Hillgate.
- Pierwsze strony gazet... Ryzykowne, ale... tak, konieczne.
- Policja nie musi wiedzieć nic więcej. To nie potrwa długo. Musi wpaść.
- Wpadnie, to pewne, ale kiedy? Pamiętaj, że każda godzina pogarsza naszą sytuację.
Czarny Chevrolet Tahoe uruchomił silnik, gdy obaj mężczyźni skręcili w stronę ulicy.
***
Vans Rudiger obudził się w stercie pogiętych tekturowych pudeł. Był przemarznięty i obolały.
Boczna ulica była brudnym i wilgotnym wąwozem między wysokimi ceglanymi ścianami. W
zasięgu wzroku miał schody przeciwpożarowe i przepełniony kontener na śmieci. Błyszczący wilgocią
nierówny asfalt pokryty był porozrzucanymi papierami. W wąskiej szczelinie w górze widać było
sunące nisko chmury i szare ptaki.
Nie był tu sam. Z sąsiedniej sterty śmieci gramoliło się dwóch ludzi okutanych w kilka warstw ubrań,
jakby to był środek zimy. Zamienili kilka niewyraźnych słów i powlekli się przed siebie, nie
zwracając uwagi na sąsiada.
Pięćdziesiąt metrów dalej uliczka łączyła się ze światem, jaki znał. Sklepy, kolorowe ubrania,
samochody.
Niewyraźnie pamiętał, jak się ubiera, starannie zawiązuje buty, bierze z wieszaka kurtkę, wychodzi
w deszcz, przyspiesza kroku i w końcu biegnie aż do utraty sił. Dlaczego uciekł? Początkowo
próbował sobie tłumaczyć, że goni mordercę. Coś kazało mu biec, ile sił w nogach. Czuł ten bieg
jeszcze teraz. Nie zawrócił nawet usłyszawszy syreny policyjne. Wtedy już nikogo nie gonił, tylko
uciekał - od tego, co zobaczył na piętrze, od domu, w którym to wszystko się zdarzyło.
Teraz leżał na mokrym asfalcie i płakał pragnąc śmierci. Nie zwracał uwagi na mokre spodnie, nie
zastanawiał się nad przyszłością. Po prostu trwał. Po nieokreślonym czasie przewrócił się w tekturę i
zapadł w płytki sen. Znów się obudził i znów zasnął. Potem już nie wiedział, czy śpi czy tylko leży
patrząc w przestrzeń.
Ocknął się z tego stanu późnym popołudniem. Żona, dzieci, pies. Rodzina. Naraz wszystko przestało
istnieć. Było za to tyle spraw do załatwienia. Powinien zrobić całą masę rzeczy. Powinien odbyć wiele
rozmów z wieloma różnymi ludzi, w większości jeszcze nawet mu nie znanymi. Policja na pewno
szuka mordercy, może już go złapała, ale to nic nie zmieni. Umarli nie ożyją od dziesiątek godzin
przesłuchań Vansa. Procedury pośmiertne - wiedział już, że ich nie dopełni.
Nagle zrobiło mu się żal psa. Biedny kundel musiał bronić Any. Nie był tak tchórzliwy, jak się
zawsze wydawało. A czy Vans był tchórzem? Nigdy tak o sobie nie myślał. Może teraz pora zmienić
zdanie. Uciekł przecież i nie chciał wracać.
Do czego wracać? Nikogo nie ma. Nie byłby w stanie żyć normalnie, pracować... Z zaskoczeniem
skonstatował, że nie pamięta nawet, gdzie pracował. Zostało mu tylko ogólne wspomnienie biura,
telefonu, laptopa, krzesła.
Patrząc przez wąską szczelinę na niebo przeleżał na wznak do wieczora. Potem zakopał się w pudła i
spał niespokojnym półsnem przez całą noc.
***
Następnego ranka czuł się jak pobity, a do tego był potwornie głodny. Wstał, z trudem prostując
plecy. Chwilę trwało, nim udało mu się zmusić nogi do pierwszego kroku. Przytrzymał się ściany i
zrobił kilka głębokich wdechów zakończonych kaszlem.
Nie pamiętał wakacji z rodziną. Ta myśl pojawiła się nagle i znikąd. Spróbował przywołać w
pamięci zeszłe lato, ale kołatał mu się tylko obraz kombi zapakowanego po dach. Potem plaża... a
może to były góry? A może to wcale nie było kombi? Po dokładniejszym zastanowieniu w ogóle
niewiele pamiętał... Próbował przypomnieć sobie wczorajszy dzień. Bierze prysznic. Przedtem chwilę
siedzi na kanapie obok Any. Wcześniej stoi ze szklanką patrząc w okno. Jeszcze wcześniej... Pustka.
Jakieś migawki z pakowania samochodu na wakacje. Nie zauważył tej luki, albo pojawiła się dopiero
teraz. Efekt szoku?
Po chwili stwierdził, że jest jeszcze gorzej. Wstał i oparł się ręką o mur. Czuł, że odkrywa coś
ważnego, ale to coś umyka mu od razu w niebyt. Jak wyglądał Jon? Vanessa? Nie pamiętał, jak
wyglądały jego dzieci. A żona? Jedyny obraz Any, jaki miał w głowie, pochodził z kuchni, gdy już nie
żyła. Jak wyglądała wcześniej, co lubiła jeść, jakie książki czytała? Tego też nie pamiętał. Nie
pamiętał imienia psa, adresu swojego domu. Teraz nawet gdyby chciał wrócić, nie dałby rady.
Spojrzał na swoje ręce. Znał je. Oczywiście, że je znał. Mała blizna u podstawy kciuka to efekt
zabawy w podrzucanie i łapanie noża. Miał wtedy piętnaście lat. To pamiętał. Chciał się popisać przed
kolegami, choć wcale nie umiał się obchodzić z nożem. Rozcięcie na palcu wskazującym to z kolei
ślad po wyciąganiu psa sąsiadów z nieużywanego od lat żeliwnego pieca na koks. Kundel wlazł tam w
sobie tylko znany sposób i się zaklinował. Vans musiał go wyciągać walcząc z ciasnotą i nieświadomą
intencji ratownika ofiarą, która gryzła ze strachu, co popadło. Jego ręce nosiły na sobie więcej znaków
dokumentujących czterdzieści dwa lata życia, ale Vans nie pamiętał, co działo się z nim niedawno,
tydzień czy miesiąc temu.
To, co działo się z nim teraz, było jeszcze bardziej niesamowite. W miarę odkrywania własnej
niewiedzy żal po rodzinie ulatywał z niego pozostawiając ledwie bezosobowy smutek.
Porzucił swoje legowisko i wyszedł z bocznej uliczki. Gwar połknął go, otaczając zewsząd kolorami.
Był głodny i nie miał ani centa.
Co robią bezdomni, jak są głodni? Zapewne idą do ośrodka dla bezdomnych.
Przyjrzał się swojemu odbiciu w witrynie kiosku. Wymięta i brudna kurtka, włosy zwichrzone, zarost
w najgorszym z możliwych stadium. Do tego podkrążone i zaczerwienione oczy. Czy wyglądał jak
bezdomny? Nie. Raczej jak ktoś, kto wyszedł z niezłej imprezy, zapomniał, gdzie mieszka i przespał
noc obok śmietnika. Miało to nieco wspólnego z prawdą.
Opuścił wzrok na gazety leżące na regale. Na pierwszych stronach znajdowało się zdjęcie
mężczyzny. Wyglądał znajomo. „Ścigany za potrójne morderstwo wciąż na wolności.” To pewnie ten
sam! Vans przyglądał się zdjęciu dłuższą chwilę próbując przypomnieć sobie, czy widział mordercę.
Niemal chwytał coś, co miał na obrzeżach umysłu, i w końcu doznał olśnienia. To było jego zdjęcie!
Rzeczywistość zassała go i pociągnęła za sobą.
Przełknął ślinę i spojrzał po mijających go ludziach. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Chciał
krzyczeć, że to pomyłka, że brał prysznic... potem chciał zawrócić i zakopać się w pudła, ale to nie
było żadne rozwiązanie. Ośrodek dla bezdomnych nie wchodził już w grę. Co robić? Zgłosić się na
policję? Dowodzić swojej niewinności? Z amnezją to niewykonalne. Zapytają, czemu uciekał...
Niewinny nie ucieka. Co za bzdura! Sarna zawsze ucieka przed myśliwym. Ale muszą mieć jakieś
ślady! Technicy zauważą, że był tam ktoś jeszcze!
Postawił kołnierz i zaczął iść przed siebie razem z tłumem. Kiedy wreszcie dotarło do niego, że może
go rozpoznać ktokolwiek, skręcił z głównej ulicy.
Wydarzenia z przedwczoraj wydawały mu się niemal nierealne. Nic już nie czuł do tej kobiety, do
dzieci i do psa. Wolałby, żeby wszyscy oni żyli, ale to było tak, jakby widział wypadek drogowy, w
którym zginęli obcy ludzie. Wspomnienie tamtego wieczoru nie znikło, tylko wyblakło, straciło
głębię. Wymazane zostały związane z nim uczucia.
W kieszeni była dziura. Gdy jego palec się tam zaplątał, poczuł przelotny przypływ optymizmu.
Obmacał dolną część kurtki. Było tam parę monet. Rozpruł kieszeń do końca i wygrzebał spomiędzy
warstw materiału kilka drobnych. Dolar i piętnaście centów. Zapewne powinien kupić chleb. Ile
kosztuje chleb? Nie miał pojęcia. Nigdy nie musiał żyć oszczędnie, więc i nie zaprzątał sobie głowy
cenami tak podstawowych rzeczy.
Poprawił kołnierz i starając się wyglądać na lumpa, gapił na chodnik przed sobą. Po kilku minutach
marszu bez celu zatrzymał się i spojrzał w prawo. W suterenie chował się bar. Ceglane schody z
kutymi balustradami schodziły stromo w dół do ciemnych drewnianych drzwi. Po obu ich stronach
znajdowały się okna w otoczonych takimi samymi barierkami studniach. Stał dłuższą chwilę walcząc
ze sobą aż pragnienie wypicia czegoś mocniejszego w niewytłumaczalny sposób wzięło górę nad
głodem. Przez szybę ledwo dawało się rozróżnić szczegóły, ale przytulne ciemne wnętrze i tak
zdawało się zapraszać.
Po części wbrew sobie Vans zszedł kilka stopni w dół. Mimo przedpołudniowej pory neon nad
wejściem bzyczał i migał, zapewne za sprawą uszkodzonego czujnika zmierzchowego. Vans patrzył
chwilę na migające litery, po czym zszedł na sam dół i położył dłoń na klamce.
Jeszcze chwila zastanowienia, która i tak nie mogła nic zmienić. Był tu już kiedyś, a wybór nie
należał do niego.
***
Stara furgonetka jechała zdecydowanie za szybko, omijając liczne o tej porze samochody, głównie
żółte taksówki. Dziwnym trafem wszystkie światła zmieniały się na zielone, nim do nich dojechała.
Dźwięk silnika był zbyt potężny jak na taki pojazd.
Siedzący wewnątrz mężczyźni milczeli. Bujali się w rytm podskoków i zwrotów koncentrując się na
czekającym ich zadaniu, choć nie wyglądało na to, że będzie ono szczególnie trudne.
Po kilku minutach furgonetka zatrzymała się przy krawężniku. Drzwi z piskiem odjechały w bok.
Vans jako pierwszy wyskoczył na chodnik. Zmrużył oczy i spojrzał w górę. To tutaj, trzecie piętro.
Trzydzieści sekund.
***
Pchnął drzwi. Za sprawą kontrastu z jasną ulicą przez chwilę nic nie widział. Półmrok rozpraszały
zielonkawe kinkiety wyrastające z ciemnej boazerii sięgającej sufitu. Barman przestawiał szklanki i
szmatką usuwał z nich drobinki kurzu. Butelki stojące za nim kusiły różnokolorowymi odblaskami. W
powietrzu unosiła się nijaka muzyka.
Kilku facetów przy stoliku w kącie posłało mu przelotne spojrzenie znad szklaneczek i wróciło do
rozmowy. Lokal wyglądał na nieco podupadły, co dawało szansę, że go nie wywalą po kilku
sekundach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl