Kolumbowie rocznik 20 cz. III - Bratny Roman , Książki, Roman Bratny

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROMAN BRATNY
KOLUMBOWIE ROCZNIK 20
Życie
1
I
Najdziwniejsze było poczucie bezpieczeństwa. Trwało nawet wtedy, gdy stanął już pociąg
wiozący jeniecki transport, a w zakratowane okienko, wiejące dotychczas pustką jesiennych
pól, wdarł się hauk psów. Wzdłuż toru przykucnęły niemieckie cekaemy. Poczucie
bezpieczeństwa trwało jeszcze, gdy od czoła szczęknęła komenda i kolumna ruszyła szeroką
polną drogą - trwało, choć w ciszy dolatywały wyraźnie rozkazy rzucane przez podoficerów
do załóg cekaemów rozstawionych na rampie. Jerzy ramieniem wyczuwał idącego obok Ola.
Kolumna pełzła jednolita, zrośnięta, czujna jak zwierzę w obliczu zagrożenia. Obóz wyglądał
stąd jak plan architektoniczny objęty pedantycznie kreską cienko zaostrzonego ołówka. To
drut kolczasty. Drut kolczasty - a w Jerzym rośnie absurdalne poczucie bezpieczeństwa. Szli
obok zapadających się w błoto ziemianek, wśród których snuło się apatycznie kilkadziesiąt
wynędzniałych, złachmanionych postaci. Jerzy słyszał: „to obóz bolszewicki!” - i zostawał w
nim spokój. Nie potrzebował o niczym decydować: istniał.
Wprowadzili ich na szeroki plac apelowy. Głód, pragnienie, jesienna spieka, a w nim ten
bezcelowy spokój dobrze zasłużonego odpoczynku. Przed nocą nie zdążyli rozmieścić
jenieckich kolumn. Jerzy siedział wsparty o plecy Ola. Z głowami nakrytymi kocem
przeczekiwali ulewę. Do świtu. Potem wejście do baraków.
Triumfująca świadomość swego miejsca, gdy już zajął skrawek siennika na parterowej
pryczy. Swoje legalne, przez nikogo nie kwestionowane miejsce na ziemi. Czegóż trzeba dla
większego spokoju? Radość prostych funkcji gospodarskiego urządzania się. Walczył zażarcie
z kapitanem Dolbrosielskim o sąsiednie miejsce dla Ola, który nieporadnie usadowił się w
(ponurym, wilgotnym kącie baraku. Dobrosielski nie chciał ustąpić, zażądał odstępnego:
puszki sztucznego miodu, którą już wypatrzył w plecaku Jerzego. Najniespodziewaniej w
świecie Olo w trakcie tych pertraktacji obwąchał najpierw pudełko, potem oderwał pokrywkę
i oznajmił, że on za połowę tego pozostanie w swoim kącie. Jerzy z początku się wściekł, ale
gdy zobaczył, jak przyjaciel obficie smaruje swą wyfasowaną już pajdę chleba i częstuje
Dobrosielskiego, roześmiał się wybaczająco. Bawił się swoim żelaznym jenieckim
numerkiem. Błogość lojalności. To nie lipna kennkarta czy sfabrykowany po nocnej debacie
ausweis na wymyślone nazwisko.
Spokój pierwszej nocy na sienniku płaskim jak chustka do nosa, ale leżącym na jego pryczy,
w zgodzie z jego jenieckim numerem.
Kiedy na drugi dzień do obozu zjechały kobiety, Jerzy był bodaj ostatnim, do którego dotarła
ta wiadomość. Leżał na swojej pryczy ze wzrokiem utkwionym w sęki belek nad głową, gdy
w progu jenieckiej izby stanął zdyszany porucznik z sąsiedniego baraku.
- List do kapitana Dobrosielskiego! - na wyciągniętej dłoni miał płaski, niewielki kamyk
owinięty w kartkę papieru, przymocowaną nitką.
-
Kriegsgefangenenpos
t - skomentował orientujący się błyskawicznie Olo. Ustaliła się już
bowiem metoda korespondencji prowadzonej ponad drutami oddzielającymi poszczególne
obozowe kwatery. Obciążony w ten sposób list szybował na sporą odległość. Byli już nawet
spryciarze, którzy szybko wyzbierali odpowiednie kamienie i paskowali bezwstydnie, jak
wyrafinowani filateliści. Dystans był spory i trzeba było odpowiedniego ciężaru, aby list
wylądował nieomylnie w pożądanej odległości.
2
Dobrosielski spojrzał na kartkę papieru, przetarł czoło, nagle krzyknął: „Żona!” - i wybiegł
przed barak. Jerzy spojrzał na Ola, wstał powoli jak człowiek budzony do pracy i .wyszedł z
izby.
Błogosławione odrętwienie zdawało się kończyć. Czuł serce jak wysuszoną beczkę, z której
dawno czas wypił wszystko, a teraz brutalnym kopnięciem ktoś rozrywa obręcz. Myśli sypały
się jak suche klepki.
Czy właściwie przeżył śmierć Aliny i matki? „Są granice ludzkiego odczuwania” - bronił się
jakby przed jakimś potwornym obowiązkiem. Dowiedział się o tym na Mokotowie, kiedy
konało powstanie, kiedy życie było dziwniejsze niż śmierć. „Nie, nie!” - powtarzał
bezmyślnie, idąc wzdłuż obozowego ogrodzenia.
Kiedy po pół godziny Olo zauważył na szybach baraku krople deszczu, wyszedł na próg. Od
razu spostrzegł Jerzego. Stał przy samych wewnętrznych drutach, za którymi przebiegała
główna obozowa arteria, co najmniej dwudziestometrowej szerokości. Z drugiej strony,
przedzielona dodatkową, chybotliwą na wietrze ścianką deszczu, mała w oddali postać
dziewczyny w długiej przeciwdeszczowej pelerynie. Gestykulowała przesyłając jakieś znaki
stojącemu opodal Jerzego Dobrosielskiemu. Patrzyli na siebie, a Jerzy patrzył na nich. Olowi
zrobiło się głupio. Odwrócił wzrok, miał przed sobą w plątaninie drutów ogromną, smutną
przestrzeń łąk, wymokłych pastwisk leżących w szarej mgle.
- Kryska chyba nie przyjechała tym transportem- powiedział do siebie głośno i raptem
pozazdrościł Jerzemu: przecież ją ma, chociaż poległą. A on...
Następnego dnia kobiety wywieziono do innego obozu i Jerzy usiłował wrócić do dawnej
drętwoty. Niespodziewanie jednak nie znalazł już w sobie tej błogiej równowagi
wypływającej z uśpienia umysłu i nerwów. Bronił się tylko przed wciągnięciem w grząską
codzienność głodującego obozu, w marzenia lub „interesy” wokół kartofla, papierosa czy
pajdki chleba. Z jeszcze większym przerażeniem uciekał od wielkich „problemów
zasadniczych”. Wkopywał się pod koc, naciągał na uszy powstańczą furażerkę, gdy sztuba
przeżywała swoje wieczorne „godziny myśli”.
Oto mrok wchodzi do izby. Ktoś łamie obcasem wyszabrowaną gdzieś deskę. Za chwilę ogień
płonie w piecyku na środku izby. Paruje rura obwieszona menażkami. Co gospodarniejsi
odgrzewają poranne ziółka, by oszukać żołądek. W stuku podkutych butów któryś bąknie coś
o kraju, o powstaniu, o konspirze. Już się zaczyna. Gładzizna lakierowanego żywicą sęka w
pryczy nad głową Jerzego przestaje cieszyć palec. Jerzy szybko naciąga furażerkę, szykuje się
do snu.
- Niech pan sobie mój zagłówek przyciągnie/ bo łeb marznie od ściany - częstuje go
Dobrosielski zsuwając się z pryczy.
„Oczywiście. Ten jest z Narodowej Organizacji Wojskowej, nie może go przy dyskusji
zabraknąć” - myśli niecierpliwie Jerzy ciągnąc ofiarowany zagłówek.
3
W izbie robi się ciepło. Czyjaś goła noga zwisa z górnej pryczy. Jerzy ma przed oczyma tylko
okrągłą, zaróżowioną piętę i kawałek łydki. Przez pierwsze słowa tych tam - statystów od
polityki - przebija suchy trzask obcinanych paznokci.
- Artyleria sowiecka wspierała naszą obronę, tylko że bardzo często „przez pomyłkę”
niszczyła najsilniejsze punkty naszego oporu...
Jerzy gniewnie ładuje głowę pod koc. To oczywiście major Świstek. Prycza się trzęsie: to ten
z góry złazi spiesznie, by wziąć udział w rozprawie. Zeskoczył zaczepiając łokciem o jakiś
gwóźdź.
- Nie zatraciliśmy się w tej wojnie, przeciwnie, wznieśliśmy się na najwyższy stopień jej
ołtarza... - To oczywiście Dobrosielski. No, tak. Zaraz biegną zdania:
- Bóg da, majorze, że zrodzi się mściciel...
W izbie ciemnieje. Dobrosielski podchodzi do piecyka. Dłubie zaradnie, ogień wstaje na
chwilę.
- A pan czego szuka? - major pyta Ola, który zagląda do stojącej na piecyku menażki.
- Wody.
- Widzi pan, że to nie woda, ale kasza - mruczy i odsuwa swoją menażkę. - Wracając zaś do
sprawy powstania...
Któregoś wieczora Jerzy nie wytrzymał i zaczął w gwarze ogólnej debaty szeptaną dyskusję z
Olem.
- Zygmunt miał rację: bolszewicy też wyszli z teorii dwóch wrogów i zostawili nas sam na
sam z Niemcami - podsumował Olo swój pogląd na sprawę.
Pokłócili się. Jerzy nie golił się przez dwa dni. Nie czyścił butów. Olo spokojnie sprzedał
pudełko szuwaksu za kawałek brukwi.
- Wracając zaś do powstania... - powtarza raz jeszcze kapitan Dobrosielski mieszając w
menażce.
Jerzy odsuwa kilka płaszczy, które ściągnął na siebie z sąsiednich prycz. Wychodzi. Po
ciepłym smrodzie sali szerokie, mroźne powietrze uderza go jak obuchem. Niskie granatowe
niebo obrosłe soplami gwiazd ciągnie na wschód.
Na drugi dzień Jerzy za przechowaną dotychczas resztę miodu i pół sporta kupił spory brulion
i zaczął pisać.
Rozstrzelanie Hamleta
- podejrzał kiedyś Olo tytuł na okładce, ale o nic nie
pytał, pochłaniała go bez reszty obozowa egzystencja.
4
Ogół jeńców rozpalały spory na temat właściwej metody dzielenia obiadowych kartofli.
Początkowo dyżurny kolejno wręczał każdemu trzy ugotowane w łupinach ziemniaki - „jak
szły” - z dużej żelaznej rynki, przeznaczonej dla całej izby. Rychło podniosły się protesty.
- Moje trzy niewarte twojego jednego - rzucił ktoś w twarz dyżurnemu.
W naiwny sposób zmieniono nie system podziału, ale dyżurnego, mianując specjalnego,
ziemniaczanego męża zaufania. Walka wyborcza była ciężka i, jak się na drugi dzień okazało,
nie bez kozery: „mąż” wyraźnie faworyzował swoich wyborców.
Zasłaniając uszy przed gwarem burzącej się izby Jerzy pisał:
W najgęstszych ciemnościach, tak bliscy już chyba dna nędzy narodowej, pozbawieni
perspektywy, gdy najbliższą przestrzeń grodzą druty obozu jenieckiego, zdajemy się jednak
chwytać pewien sens szerszy naszej historii, tych lat spędzonych pod znakiem największego
ryzyka, największego szacunku sił narodowych.
Jeśli rezygnować z historiozofii przypadku czy z rozgrzeszającego praschematu Polski -
Chrystusa Narodów, kiedy to wszystko jest zrozumiałe i cała tragedia naszej bezdziejowości
nabiera cech bezwinnego cierpienia - gdy zrezygnować z obu tych postaw
nieodpowiedzialnych - wtedy staje się jasna potrzeba naszego sądu nad aktualną
rzeczywistością narodową.
Dziś, gdy na kraju leży sine piętno wypalonej stolicy, gdy na obczyźnie jako kolonialne
wojska angielskie biją się polskie oddziały, gdy kraj drży w gorączce końcowej walki z
przegrywającym wrogiem niemieckim - dziś polska myśl polityczna, którą w opiniach polskiej
masy inteligenckiej reprezentuje londyńska emigracja, nie umie wypracować drogi
historycznej. Całe wojenne pięciolecie napiętego wysiłku z jednej strony, a rozpaczliwe
rezultaty, jakie wykaże najbardziej prowizoryczne podsumowanie bilansu tych lat z drugiej
strony - to wszystko wskazuje na podstawowy błąd. Zbrodnia jałowego wysiłku oczekuje
sądu...
Były to notatki do zamierzonej książki.
Nim wybrnął ze wstępu, ostra walka o nowy system podziału dała rezultaty. System
zmieniono. Teraz dyżurny musiał na oczach sali nakładać porcje na stole, dobierając kartofle
w ten sposób, by suma trzech tworzyła mniej więcej wyrównaną stawkę. W miarę rosnącego
wygłodzenia i ten system uznano za wadliwy. Każdy bowiem upatrywał z góry ,,swoją”
kupkę kartofli, która wydawała mu się największa, i na krzyk dyżurnego: „Brać!” - przy
foremnej porcji zderzały się po dwie, trzy, cztery dłonie. Często obrywał wówczas Olo za
przyjaciela, gdy rozcapierzonymi na dwóch porcjach rękami bronił ich przed atakującymi
krzycząc: „Jerzy! Jerzy!”
A on siedział skulony w kącie pryczy i zasłaniając ręką uszy notował szybko nerwowym
maczkiem. Zdania, chcąc nadążyć myślom, pęczniały w zawiłe okresy.
Jakże trudno jest pisać- o sprawach ledwo przebrzmiałych, których ciąg dalszy stanowi nasze
życie.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl