Kolumbowie rocznik 20 cz.I - Bratny Roman , Książki, Roman Bratny

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROMAN BRATNY
KOLUMBOWIE ROCZNIK 20
Śmierć po raz pierwszy
1
I
Jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa,
błysnęła w zachodzącym słońcu.
- Aa! - grający pokwitowali z uznaniem przyjęcie „ściętego”. Zygmunt rzucił do Kolumba
przez zaciśnięte zęby:
- Dawaj jeszcze raz.
Piłka wystawiona idealnie nad siatkę. Młody, opalony brunet przygotowuje się do skoku.
Spóźnia się o sekundę - Jakby unieruchomił go spieszny jęk policyjnego wozu, nadlatujący
skądś od głównej ulicy. Ale Zygmunt jest rutynowanym siatkarzem. Za późno na ścięcie?
Piłka oddana miękko tuż za siatkę myli grających, dotyka ziemi. Przeciwnicy nie ruszają się.
- Trzynaście... No, przejechali. Czego się gapisz, do cholery? - gromi niższego od siebie o pół
głowy Kolumba. ,,R” wymawia w nieporównanie zabawny sposób: to już nie ,,h”, ale jakieś
mieszane głoski ,,h” i ,,k”. Tym razem Kolumb respektuje jego wezwanie. Odwraca głowę.
- Dawać piłkę, nasz serw - ponagla przeciwników.
Ocknęli się już.
- Jakie trzynaście, uważaj! Żandarmi na was nie zapracują - rzuca któryś. - Dwanaście do
dziesięciu - poprawia.
Dograli seta.
- Z ciebie też siatkarz jak z koziej dupy trąba - powiedział Zygmunt wciągając spodnie.
Zatrzymał się z paskiem w dłoni, widząc, że Kolumb patrzy za odchodzącymi kolegami. Szli
w spodenkach kąpielowych, niosąc ubrania w rękach. Wisła była blisko.
- Nie idziesz z nimi?
- Nie mam czasu! - odparł Kolumb. Starł wierzchem zabrudzonej dłoni lśniącą warstwę potu z
wklęsłego, opalonego brzucha i sięgnął po koszulę.
Po chwili obaj szli w stronę wiaduktu.
Zygmunt studiował biologię na tajnym uniwersytecie, miał nienagannie skrojoną marynarkę i
pracował w zakładach remontowych. Jego ausweis to nie był jakiś tam groszowy, fałszowany
śmieć. Zdawało się, że sama „wrona” niemieckiej pieczęci siedzi dumna i zadowolona na
gnieździe literowych skrótów malujących ważność przedsiębiorstwa dla wojennej gospodarki
Rzeszy. Nie o same papiery szło zresztą w tym wypadku. Zygmunt był mistrzem
samozaopatrzenia. Ilość opon, samochodowych części, szoferskich kożuszków, jakie ginęły w
zakładach, była tajemnicą nawet dla najbliższych kolegów i przyjaciół, co nie znaczy, by
Zygmunt był sobkiem i egoistą. Kiedy dwa tygodnie temu, w dniu imienin wykładowcy na
tajnym kursie uniwersyteckim, urządził składkę na garnitur dla profesora, suma zebranych
pieniędzy wyniosła nieoczekiwanie dziesięć tysięcy złotych. Podobno ani mrugnięciem oka
nie dał do zrozumienia, jak ,,zebrał” taką kwotę wśród okupacyjnych golców, ganiających na
2
wykłady w drewniakach. A nowe oficerki Kolumba? Kto by uwierzył, że Zygmunt wystarał
się na bezugschein o prawie darmową skórę dla kolegi. I Kolumb świecił po Żoliborzu
wysokimi „szklankami”, jak nazywano usztywnioną część buta, która winna mieć wygląd
czarnego, świecącego naczyńka. Dziś z uwagi na upał i zakończone właśnie spotkanie
siatkówki był w trepkach. Zamiast oddzwaniać energicznie krok, nogi człapią w nich
nieprzyjemnie, tupoczą, jakby lazł rozczochrany jeż, a nie podchorąży.
Zygmunt szedł w milczeniu, ssąc zerwaną po drodze trawkę. Przechodzili koło muru, na
którym czyjaś niewprawna ręka wypisała ogromnymi wołami: „My Hitlera w dupie mamy.”
Zamiast podpisu figurował znak kotwicy.
- Bronią ojczyzny - mruknął Zygmunt. Kolumb, eks - bohater Małego Sabotażu, z trudem
zniósł prowokację.
- No to cześć! - pożegnał się szybko.
- Powodzenia... - mruknął Zygmunt.
„Gdyby wiedział, że umówiłem się z nią u Lardellego, gotów by zakazać” - pomyślał Kolumb
o przyjacielu z nagłą niechęcią. Niedawno ogłoszono przecież bojkot kawiarni, w której
podczas kameralnych koncertów publiczność polska mieszała się z niemieckimi oficerami i
żołnierzami.
„Pierwszy raz się tu umówiłem i mam rację. Inaczej ona by znowu', poszła kiedyś do kina” -
monologował jeszcze wstępując po stopniach kawiarni. Zielone mundury siedzących przy
stolikach oficerów przejęły go dreszczem. Dopiero po chwili, na widok pasa z pistoletem
przewieszonego przez poręcz krzesła, uspokoił się. Gdyby tak swój pobyt tutaj okupić nową
parabelką? Zląkł się nieomal, że ta myśl jest już postanowieniem. Rozglądał się uważnie w
poszukiwaniu dziewczyny i czuł, że serce bije mu spieszniej. „To przez ten pistolet” - bronił
się przed upokarzającym przypuszczeniem, że nieobecność Baśki przyprawia go o tak
niemęskie lęki. Znalazł wolny stolik. Skrępowany i niezgrabny odsunął krzesło. Czuł się
mimo wszystko fatalnie. Spojrzał na zegarek. Był spóźniony o dziesięć minut.
„Może już poszła?” - zaniepokoił się. Wojowała z nim o tego Lardellego od miesiąca,
przypuszczenie, że mogła wyjść nie doczekawszy się, było absurdalne. Niedawno, kiedy
wygadała mu się, że była w kinie, nie widywali się przez tydzień.
- To ja jako zupełny szczeniak wypisywałem „tylko świnie...”, to ja „gazowałem”, a ty... -
plątał się po tym jej wyznaniu.
I choć to nie on wymyślił slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie”, i nie on rozpisał go wszędzie
na warszawskich murach, ale kto przy wejściu do kina „Napoleon”, obok napisu, potrafił
naszkicować dwa ogromne knury rozwalone w kinowych fotelach? Kto wymyślił inny, może
mniej popularny, lecz nie mniej groźny skrót: „Padlina idzie do kina”? Kto ma na koncie
dziesięć udanych „gazowań”, w czasie których „zakrztusił” ładnych parę tysięcy amatorów
zakazanej rozrywki? Przypomniał sobie doświadczenie prowadzące do wykrycia mieszanki,
której zapalenie powodowało murowany popłoch na kinowej sali, a zaduch korkował ją na
parę dni.
3
Rozjuszyło go ostatecznie wytłumaczenie, jakiego chwycił się Basik: Chodzi do kina również
po to, żeby zobaczyć „gazowanie”. Ona też chce być w pobliżu roboty. Kolumb nie pozwala
jej samej, to chociaż tak - zobaczy... Zaraz zresztą, nastraszona, dopowiedziała tym swoim
niskim głosem (stąd imię Basik, od „bas”), że mniejsza o „gazowanie”, ale ona nie ma
zamiaru umrzeć nie widząc kina.
„Ona umrzeć!” - zaśmiał się gorzko, podkreślając, komu to bliżej do śmierci, ale nie wywołał
pożądanego efektu.
Zerwał z nią wtedy, „do zmądrzenia”. „Zerwał”! Może ona domyślała się, skąd te częste
omyłki telefoniczne, przy których jej „halo” pozostawało bez odpowiedzi. Jak on ją lubił,
nawet ten jej głos! Dzwonił prawie co dzień, byle usłyszeć chociaż to „halo”. Któregoś dnia
zamiast „halo” zapytała po swojemu: „No?...” - jakby dając do zrozumienia, - że wie, kto to
dzwoni i milczy z tamtej strony słuchawki. Otworzył usta, żeby rzucić pozdrowienie, i w
ostatniej sekundzie złapał zębami koniec bakelitowej tubki. Wytrzymał tydzień. Na spotkaniu
Basik się popłakał i przyrzekł, że z kinem to się już nigdy nie powtórzy. Wtedy nastąpiło
załamanie Kolumba. Wiedział, jak kocha muzykę, więc zaprosił ją „w drodze wyjątku, raz na
całą okupację” do Lardellego. Oto siedzi zerkając niespokojnie na drzwi, na jadowite zielenie
mundurów utkane tu i tam wśród licznych stolików.
Już jest. Stanęła w progu. Spostrzegła go od razu. Idzie w tym tłoku prosto, zręcznie, jakby
całe życie spędziła na takich okazjach. Zrywają się oklaski. Kolumb jest spocony. Wszystko
zdaje się być adresowane do niej. Dopiero gdy przycupnęła na brzeżku krzesła i sama złożyła
do oklasków dłonie, spostrzegł, że publiczność wita dyrygenta, który właśnie pojawił się za
jego plecami. Kolumb, choć nastawiony sceptycznie, spojrzał z mimowolnym szacunkiem na
mężczyznę z lwią grzywą. Dyrygent, korzystając ze swej ukraińskiej listy narodowościowej,
reprezentował niemal monopol na wykonywanie muzyki poważnej.
Baśka przysiadła na brzeżku krzesła, trochę po pensjonarsku, ale jedno spojrzenie po sali - i
postawa jej zmieniła się. Naprzeciw Kolumba siedzi już dama. ,,A to paskudna smarkata!” -
gromi ją w myślach Kolumb, ale odczuwa miłą satysfakcję, jakby dopiero teraz przekonywał
się, jak wygląda naprawdę ta jego dziewczyna. Widzi spojrzenia od sąsiednich stolików.
- Spóźniłaś się. Było co? - zapytał jeszcze, nim orkiestra zaczęła grać.
Zawahała się przez sekundę, czy nie skorzystać z okazji i nie usprawiedliwić się jakąś łapanką
lub bałaganem na trasie, ale pokręciła przecząco głową.
- Spóźniłam się zwyczajnie - rzuciła z przekornym męstwem.
Przyjął to z radością, jak podziękowanie za długie godziny, podczas których przezywała go
mściwie „harcerzem”, a w których on uczył ją „poszanowania dla własnego słowa”.
Uderzyła muzyka. Kolumb na początku wojny miał szesnaście lat. Muzyki uczył się do
dwunastego roku życia, ale potem, poznawszy urok boiska, stwierdził, „że będzie grał na
centrze, nie na fortepianie”, i tak długo i uparcie strajkował, aż oberwał pierwsze w życiu
lanie od spokojnego zazwyczaj ojca. Mimo to zwyciężył. Sądził, że muzyka nic go nie
obchodzi. Przyszedł tu dla Baśki i oto całkiem niespodzianie zabrały go gdzieś ogromne fale
dźwięków. Zapomniał, gdzie jest. W pewnej chwili napotkał jej spojrzenie i już w nim
pozostał. Potem odczuł nagle przestrach przed upływem czasu. To, co niekiedy prześladowało
4
go myślą, że z każdym dniem zbliża się do daty swej śmierci, która mogła już być tu, na
sąsiedniej ulicy, teraz odezwało się jeszcze boleśniejszym poczuciem przemijania. Prawie
słyszał plusk czasu w strunach, kotłach.
Przerwali. Oklaski otrzeźwiły Kolumba. W rozjaśnionym świetle dostrzegł nad brwią Baśki
maleńkie znamię. Była to blizna nabyta w dzieciństwie. Zachwycał się i tym.
- Musisz przyjść do mnie jutro - postanowił lekko. Niezdarnie wypowiedział myśl, z którą
nosił się od miesiąca, jeszcze przed ich tygodniowym zerwaniem o kino.
- A która jest teraz? - zainteresowała się godziną. W odpowiedzi zablagował kwadrans. Ale
ona była czujna. Za chwilę wyciągnęła rękę do jego zegarka. Schował dłoń za plecy, a
następnie uderzył nagle wierzchem nadgarstka o marmurowy blat stolika. Szkiełko zegarka
stuknęło.
- Co robisz?
- Niszczę czas...
,,Szkiełko musiało kosztować ze dwieście złotych” - myślała zdumiona. A jak to się stawiał
przez ten tydzień. O głupie kino. Pewnie, że może zrezygnować z kina. Na razie nic
nadzwyczajnego nie idzie.
Następnego utworu słuchała z pewnym roztargnieniem. W przerwie sięgnęła nawet przez
stolik i odsunęła rękaw marynarki na przegubie Kolumba. Martwa tarcza ze stłuczonym
szkłem. Zawstydzona czymś i spłoszona, cofnęła rękę.
Gdy wychodzili, nad miastem był mrok. W zaułku kościoła przy placu Zbawiciela żebraczka,
zajęta bilansowaniem uzbieranego zarobku, spłoszyła się na ich widok i zbyt późno podjęła
proszalne pomruki. Podjeżdżał zaciemniony tramwaj. Dziewczyna porwała się do biegu.
- Gazu, Basiku! - skorzystał z okazji i uchwycił ją za rękę. Zdyszani dopadli przystanku.
Wskoczyli, gdy tramwaj ruszył. Konduktor sprawnie wręczył Kolumbowi dwa bilety
odebrane przed chwilą od wysiadających i strzepnąwszy bilon do torby, usiadł. W wagonie
było luźno. Jakaś spiesząca do domu szmuglerka z koszami, stary pan w cwikierze,
wyglądający na wykładowcę wracającego z tajnych kompletów. Nawet tam, u nich, u
„sezonowców”, w przedniej części wozu, było pustawo.
- Cholera, musi być późno - zaniepokoił się Kolumb.
- Która godzina? - denerwowała się Baśka.
- Za dziesięć - odrzekł pan w cwikierze.
- Oj, żebyś zdążył. Ze mną nie wysiadaj. Bez odprowadzań - zamruczała Baśka wyskakując.
Tramwaj skręcał do zajezdni. W sekundę Kolumb był już na ulicy. Lubił wysiadać w pełnym
biegu. „To zastępuje narty” - wytłumaczył kiedyś matce. Popędzany krokami ostatnich
przechodniów, ruszył spiesznie przed siebie. Nadciągała powszednia okupacyjna noc.
Trzasnęła jakaś zamykana brama. Z ulgą wszedł na pusty, nie zabudowany odcinek drogi,
prowadzący ku wiaduktowi. Gdzieś od strony dworca zaniosła się lokomotywa, raz drugi.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl