King Stephen - Mroczna wieża VII MROCZNA WIEŻA, E-booki, Stephen King

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W cyklu MROCZNA WIEŻA:ROLANDPOWOŁANIE TRÓJKIZIEMIE IGŁOWECZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁWILKI Z CALLAPIEŚŃ SUSANNAHMROCZNA WIEŻAStephen KingMROCZNA WIEŻATen, kto mówi, a nikt go nie słucha, jest niemy.Tak więc, Wytrwały Czytelniku, ta ostatnia księga cykluMrocznej WieżyJest zadedykowana Tobie.Długich dni i przyjemnych nocy.Nic nie słychać? Choć gwar dokoła? Wzrastał przecieżJak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imionaWszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych —Taki ten był silny, tamten jaki zuchwały,Jakie ów miał szczęście — a każdy już zgubiony!Zgubiony! Dźwięk jeden — lata klęsk mi obwieścił.1 oto tam stali rzędem na stoku — zebrani,By i na mój koniec patrzeć — żywa ramaDo jeszcze jednego portretu; w blasku łunyUjrzałem ich wszystkich i poznałem. A jednak,Wciąż nieustraszony, do ust mój róg podniosłemI zadąłem: „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął'Robert BrowningSir Rotand pod Mroczną Wieżą stanąiUrodziłem sięZ sześciostrzałowcem w dłoniI z broniąStać będę, aż przyjdzie koniec.Bad CompanyKim się stałem?Mój przyjaciel najlepszyJak wszyscy, których znalemOdchodzi, by nie wrócićZabierzcie sobie pospołuMoje imperium popiołuJa każdego zawiodęJa każdego zranię.Trent ReznorODTWORZENIEODKRYCIEWYBAWIENIEWZNOWIENIESPIS TREŚCICZĘŚĆ PIERWSZA: MAŁY CZERWONY KRÓLDAN-TETEI. Callahan i wampiry 15II. Na fali 27III. Eddie dzwoni 38IV. Dan-tete 60V. W dżungli, strasznej dżungli 83VI. Na Turtleback Lane 112VII. Znów razem 131CZĘŚĆ DRUGA: BŁĘKITNE NIEBODEVAR-TOI1. Devar-tete 13911. Obserwator 153III. Błyszczący drut 166IV. Drzwi do Jądra Gromu 182V. Steek-tete 190VI. Pan Błękitnego Nieba 211VII. Ka-shume 235VIII. Zapiski z domku z piernika 250IX. Ślady na ścieżce 290X. Ostatnia narada (sen Sheemiego) 300XI. Atak na Algul Siento 321XII. Rozpad tet 36011CZĘŚĆ TRZECIA: W TEN OPAR ZIELENI I ZŁOTAVES'-KA GANI. Pani Tassenbaum jedzie na południe 391II. Ves'-Ka Gan 419III. Znów Nowy Jork (Roland pokazuje dowód) 449IV. Fedic (dwa widoki) 490CZĘŚĆ CZWARTA: BIAŁE ZIEMIE EMPATIIDANDELOI. Coś pod zamkiem 507II. Złe Ziemie 531III. Zamek Karmazynowego Króla 548IV. Skóry 576V. Joe Collins z Odd's Lane 592VI. Patrick Danville 626CZĘŚĆ PIĄTA: SZKARŁATNE POLECAN'-KA NO REYI. Ból i drzwi (żegnaj, moja droga) 653II. Mordred 685III. Karmazynowy Król i Mroczna Wieża 706EPILOGSusannah w Nowym Jorku (epilog) 733KODAOdkryte (koda) 741DODATEKRobert Browning Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął .... 757Od autora 765CZĘŚĆ PIERWSZAMAŁY CZERWONY KRÓLDAN-TETEROZDZIAŁ ICALLAHANI WAMPIRY1Ojciec Don Callahan był niegdyś katolickim proboszczem w mia-steczku zwanym Salem, którego nie ma już na żadnej mapie. Nieprzejmował się tym. Takie koncepcje jak rzeczywistość przestałymieć dla niego znaczenie.Były kapłan trzymał teraz w dłoni dziwny artefakt, figurkężółwia wyrzeźbioną w kości słoniowej. Posążek miał lekko wy-szczerbiony pysk, a na grzbiecie rysę w kształcie znaku zapytania,lecz mimo to był piękny.Piękny i potężny. Trzymając go w dłoni, Callahan czuł jegomoc, mrowiącą jak prąd.— Jaki piękny — szepnął do stojącego przy nim chłopca. — ToŻółw Maturin. Maturin, prawda?Chłopcem był Jake Chambers, który pokonał długą drogę, żebywrócić tutaj, na Manhattan, niemal do punktu wyjścia.— Nie wiem — odparł. — Prawdopodobnie. Ona nazywa goskóldpadda. Ten żółw może nam pomóc, ale nie zabije bandytów,którzy tam na nas czekają.Ruchem głowy wskazał Dixie Pig. Zastanawiał się, czy mówiąc„ona", miał na myśli Susannah czy Mię. Kiedyś powiedziałby, żeto bez znaczenia, gdyż obie były ściśle związane ze sobą. Terazjednak uważał, że to ma albo niebawem będzie miało znaczenie.— Będziesz? — zapytał Jake, co oznaczało: Będziesz dzielny?Będziesz walczył? Będziesz zabijał?— O tak — odparł spokojnie Callahan. Wepchnął kościanegożółwia o mądrych oczach i zadrapanym grzbiecie do kieszeni na15piersi, razem z dodatkowymi nabojami, po czym przez materiałpoklepał figurkę, upewniając się, że jest bezpieczna. — Będęstrzelał, póki nie skończą się kule albo póki nie padnę. Jeśli skończąsię kule, a ja będę żył, będę walił... kolbą.Pauza była tak krótka, że Jake nawet jej nie zauważył. A jednakw tym ułamku sekundy Biel przemówiła do ojca Callahana. Byłasiłą, którą znał od dawna, jeszcze z czasów dzieciństwa, chociażpóźniej wątpił w nią przez kilka lat, stopniowo przestawszy rozu-mieć pierwotną moc. Lecz tamte dni minęły i Biel znowu byłajego, dziękować Bogu.Jake skinął głową i powiedział coś, co Callahan ledwie do-słyszał. Słowa chłopca nie miały żadnego znaczenia. Natomiastmiały je słowa(Gana)być może zbyt wielkiego, aby zwać go Bogiem.Chłopiec musi żyć, wibrował głos. Cokolwiek się tu zdarzy,cokolwiek się stanie, chłopiec musi żyć. Twoja rola w tej historiijuż prawie się zakończyła. Jego nie.Przeszli obok umieszczonej na chromowanym słupku tabliczkiz napisem (WSTĘP WZBRONIONY! WŁAS-NOŚĆ PRYWATNA). Miedzy nimi truchtał Ej, najlep-szy przyjaciel Jake'a, z podniesionym łbem i kłami jak zwykleodsłoniętymi w szerokim uśmiechu. Na szczycie schodów Jakesięgnął do płóciennej torby, którą Susannah-Mia zabrała z CallaBryn Sturgis, i wyjął dwa talerze. Stuknął jednym o drugi, kiwnąłgłową, słysząc metaliczny brzęk, po czym powiedział:— Pokaż, co masz.Callahan wyjął rugera. Kiedyś Jake zabrał tę broń z Calla NewYork, a teraz znalazła się tu z powrotem. Życie to krąg, i Bogudzięki. Pere na moment podniósł lufę rugera na wysokość prawegopoliczka, jakby szykował się do pojedynku. Potem dotknął kieszenina piersi, z nabojami i żółwiem. Skóldpadda.Jake skinął głową.— Tam, w środku, jesteśmy razem. Zawsze razem, z Ejemmiędzy nami. Zaczniemy na trzy i nie skończymy, dopóki bę-dziemy żyli.— Nie skończymy.— Właśnie. Gotów?— Oczywiście. Bóg z tobą, chłopcze— Iz tobą, Pere. Raz... dwa... trzy.16Jake otworzył drzwi. Równym szeregiem weszłi w półmrokprzesycony słodkawą wonią pieczonego mięsa.2Jake szedł z przekonaniem, że idzie na śmierć, pamiętająco dwóch rzeczach, które powiedział mu Roland Deschain, jegoprawdziwy ojciec. Bitwy trwające pięć minut rodzą legendy żyjącetysiąc lat. Oraz: Kiedy przyjdzie twój dzień, nie musisz umieraćszczęśliwy, lecz powinieneś umierać z satysfakcją, gdyż przeżyłeśswoje życie od początku po kres, zawsze służąc ka.Jake Chambers z satysfakcją rozejrzał się po Dixie Fig.3I ujrzał wszystko z krystaliczną jasnością. Zmysły miał takwyostrzone, że czuł nie tylko zapach pieczonego mięsa, ale i roz-marynu, którym je natarto; słyszał nie tylko spokojny rytm swojegooddechu, lecz także miarowy niczym przybój szum krwi, płynącejw górę, w kierunku mózgu, i spływającej w dół, ku sercu.Pamiętał również inne stwierdzenie Rolanda, że nawet najkrótszapotyczka, od pierwszego strzału do upadku ciała, wydaje się długajej uczestnikom. Czas wydłuża się i rozciąga w nieskończoność.Jake pokiwał wówczas głową, udając, że rozumie.Teraz rozumiał.Przede wszystkim pomyślał, że jest ich zbyt wielu — po prostuza dużo. Ocenił, że jest ich około setki, w większości ci, którychPere Callahan nazywał „cichymi facetami". (Były wśród nichkobiety, ale Jake nie wątpił, że do nich również odnosi się tookreślenie). Tu i ówdzie dostrzegł postacie, które niewątpliwiebyły wampirami: znacznie szczuplejsze, a niektóre chude jak kije,o popielatoszarej cerze i spowite ciemnobłękitną aurą.Ej stał przy nodze Jake'a, ze skupionym wyrazem lisiego pyszcz-ka, cicho skomląc.Unosząca się w powietrzu woń pieczystego nie była zapachemwieprzowiny.174Za drzwiami rozdzielamy się. Na odległość dziesięciu stóp...jeśli będziemy mieli tyle wolnego miejsca. Rozumiesz, Pere? — takpowiedział Jake na chodniku i zbliżając się do podium maitre d’,Callahan zaczął przesuwać się w prawo od chłopca, aby zachowaćzaleconą odległość.Jake powiedział mu również, żeby krzyczał, najgłośniej i naj-dłużej jak potrafi, i Callahan już otwierał usta, żeby to zrobić,kiedy znowu przemówiła do niego Biel. Tylko jednym słowem, aleto wystarczyło.Skóldpadda, powiedziała.Callahan wciąż trzymał rugera na wysokości prawego policzka.Teraz lewą ręką sięgnął do kieszeni na piersi. Nie widział wszyst-kiego z taką krystaliczną jasnością jak jego młody towarzysz, leczi tak dostrzegał wiele: jaskrawy pomarańczowo-szkarłatny flam-beawc ścian, świece na każdym stole umieszczone w szklanychkloszach lampionów, upiornie żółtawo lśniące serwety. Na ścianiez lewej strony sali wisiał gobelin ukazujący rycerzy ucztujących zeswymi damami przy biesiadnym stole. Sprawiał wrażenie —Callahan nie był pewien dlaczego, gdyż słane przez obraz bodźcebyły nazbyt subtelne — że ci ludzie właśnie uspokajali się pojakimś gwałtownym wydarzeniu, na przykład pożarze w kuchnialbo wypadku samochodowym na ulicy.A może któraś z dam urodziła dziecko, pomyślał Callahan,zaciskając dłoń na żółwiu. To zawsze dobry przerywnik międzyprzekąskami a głównym daniem.— Oto nadchodzą ka-mais z Gilead! — wykrzyknął ktoś z ner-wowym podnieceniem.Callahan był prawie pewien, że to nie mógł być ludzki głos.Wydawał się zbyt brzęczący. Dostrzegł stworzenie przypominającejakąś monstrualną hybrydę ptaka i człowieka. Stwór stał na odleg-łym końcu sali, miał na sobie zwykłe dżinsy i gładką białą koszulę,lecz jego głowę pokrywały ciemnożółte i gładkie pióra, a ślepiabyły niczym krople smoły.— Brać ich! — wrzasnął ten upiornie zabawny stwór, od-rzucając na bok serwetkę.Pod nią miał jakiś dziwny przedmiot. Callahan domyślił si... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl