Karol May - Piraci i książęta [pl], Cykl - Leśna różyczka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
P
IRACI I KSIĄŻĘTA
D
AS
W
ALDRÖSCHEN ODER DIE
V
ERFOLGUNG RUND UM DIE
E
RDE
IV
P
OJEDNANIE
Na zachodnim brzegu Szkocji leży znany żeglarzom port Greenock, do którego często
przybijają okręty niemieckiej floty handlowej.
W jednym z najlepszych hoteli miasta zatrzymali się Sternau i sternik Helmer. Przybyli do
Greenock, gdyż właśnie w tym mieście chcieli kupić pożądany statek. Przeszukali już całą
przystań, ale jakoś im się nie szczęściło; nie znaleźli nic. Siedząc przy obiedzie, rozmawiali na
ten temat.
Naprzeciwko siedział starszy pan, który słyszał ich rozmowę i oznajmił, że na rzece kołysze
się wspaniały jacht parowy, który jest do sprzedania. Nawet mieszkający w pobliżu adwokat
ma wszelkie plenipotencje do sprzedaży.
Po obiedzie udali się na wskazane miejsce.
Rzeczywiście na rzece odkryli jacht. Był to jeden z tych znakomitych szybkich parowców,
na sto stóp długich, szesnaście szerokich, a głęboki na siedem, z dwoma masztami i wyśmienitą
maszynerią. Kajuta urządzona było wspaniale. Helmer jako znawca stwierdził, że tylko ten, a
nie inny nadaje się do ich celów.
Wrócili na brzeg i poszukali willi, na której bramie widniał napis: „Emery Millner,
adwokat.
Wstąpili do willi i dowiedzieli się, że zarówno willa, jak i jacht są własnością Henry’go
Lindsay’a Nothingvella.
— Ach, czy to przypadkiem nie jego córka, Amy była jakiś czas gościem hrabianki Róży de
Rodriganda, w Hiszpanii? — zapytał Sternau.
— Tak, oczywiście. Zna ją pan?
Kiedy Sternau i sternik wymienili swoje nazwiska, adwokat zawołał uradowany:
— Ach, to pan jest niezawodnie tym lekarzem, który operował starego hrabiego?
— Tak, to ja.
— A, a w takim razie, bardzo się cieszę, że — mam zaszczyt gościć pana u siebie!
Sir
Lindsay i
miss
Amy przed odjazdem do Meksyku byli tutaj i panna Amy opowiadała bardzo
dużo o panu. Musi pan wiedzieć, że ona jest wielką przyjaciółką mojej żony i opowiedziała jej
wszystko, co się stało w Rodrigandzie.
— Chcę być szczery i powiem panu, że hrabianka Róża de Rodriganda jest już moją żoną i
mieszka obecnie u mojej matki.
— A tak to się wspaniale składa! — zawołał adwokat.
Nadeszła jego żona; Sternau opowiedział o tym co zaszło w Hiszpanii po wyjeździe
miss
Amy. Sam dowiedział się, że lord Lindsay sprzedaje swój jacht tylko dlatego, iż przebywając w
Meksyku wcale go nie potrzebuje. Sternau kupił jacht za niewielkie pieniądze, ozdobił go,
umeblował należycie i skompletował załogę, która oprócz Helmera, który został kapitanem,
składała z czternastu majtków. Sternau, jako właściciel jachtu, potwierdził tytuł Helmera.
Jacht otrzymał imię „Róża i na jego dzióbie zostało to wypisane.
Zaopatrzono się w żywność i najpotrzebniejsze w podróży narzędzia. „Róża otrzymała
także uzbrojenie złożone z sześciu armat pokładowych, dwóch armat zwrotnych: na przedzie i
w tyle okrętu.
Statek wypłynął na czyste, otwarte morze szukać kogoś, kogo bliskości jeszcze nikt nie
mógł się spodziewać.
Zdawało się, bo tak wszędzie mawiano, że kapitan Landola pływał gdzieś w okolicach
zachodnich brzegów Afryki.
Węgiel miano załadować w Avranches. Nad zatoką, na wyżynie stała jedna z tych
drewnianych, śmiało zbudowanych latarni morskich, które służą okrętom na niebezpiecznych
wybrzeżach Normandii jako znak orientacyjny i przestroga. Strażnik latarni nazywał się
Gabrillon i rzadko kiedy spotykał się z ludźmi, uchodził raczej za dziwaka, którego omijano.
Był starym kawalerem, tylko stara, głucha kobieta mieszkała z nim w latarni. Wychodziła tylko
wtedy, kiedy miała przynieść Gabrillonowi jego małą pensyjkę lub kupić kilka potrzebnych
rzeczy dla tego małego gospodarstwa.
Nieraz też zdarzało się, że przyjaciele Gabrillona albo mieszczanie zachodzili do latarnianej
wieży, by z jej wysokości spoglądać na przestronny ocean. Teraz jednak, od kilku już miesięcy,
nie można było doczekać się tej przyjemności. Gabrillon odwiedzającym go okazywał wielką
niechęć i był taki gburowaty, że ludzie stracili wszelką ochotę widywania starego dziwaka.
Chciano zbadać przyczynę takiej zmiany, nie odkryto jednak nic ważnego. Tylko kilku
żeglarzy, którzy zajmowali się przemytem, opowiadali, iż nocą, tam na galerii, która wiła się
naokoło wieży, widzieli postać chudą, długą, która wydawała z siebie — w hiszpańskim czy też
innym podobnym języku — krótkie, urywane, żałosne tony.
Od tej pory zabobonni mieszkańcy wybrzeża wierzyli, iż strażnik Gabrillon pozostaje w
związku z diabłem lub też innymi duchami, które go odwiedzają nocą. Unikano więc starego
jeszcze bardziej niż przedtem. Tylko mer miasta myślał inaczej. Pewnego razu Gabrillon
przyszedł do niego i oznajmił swoim mrukliwym sposobem, że musi wziąć do siebie starego
stryja, któremu coś się trochę pomieszało w głowie. Gabrillon nie mógł nie zgłosić tej rzeczy, a
mer milczał i miał ogromną uciechę słysząc, że ludzie zamienili starego stryja w diabła.
I jeszcze jedno mówiono w Avranches.
Młody lekarz, który niedawno przybył do miasteczka zbadał źródło, z którego płynęła woda
mętna, żółta i bardzo niedobra w smaku. Człowiek ten uważał, że to źródło wód mineralnych
zdolnych leczyć rozmaite choroby. Analizował wodę i swoją analizę razem z próbką wody
posłał do Akademii Umiejętności, która potwierdziła jego wyniki badań.
Od tego czasu zmieniło się życie miasteczka. Lekarz w pobliżu źródła zbudował pijalnię
wód i sanatorium, prasa szeroko rozpisywała się na ten temat i całe masy chorych ludzi
przybywały w celu podratowania zdrowia. Pobudowano drogi, wytyczono promenady,
poustawiano ławki. Zaroiło się życie naokoło latarni morskiej, któremu mrukliwy Gabrillon
przyglądał się z ogromnie surową miną.
Był piękny letni dzień, popołudniowa pora. Powietrze czyste. Gruby mężczyzna w złotych
okularach na nosie i z hiszpańską trzcinką w ręce wracał z miasta do jednej z chat rybackich na
wybrzeżu. Za nim postępował młody człowiek, który niósł ogromny kałamarz i papiery.
Przed chatą siedział właściciel i plótł sieć.
— Mieszkają u was letnicy?
— Tak. Jakiś znakomity pan z córką, sługą i służącą. Przywieźli swoje własne meble,
wynajęli cały dom. Teraz śpię u sąsiada Grandpierra. Pan ten jest Hiszpanem, nazywa się
książę Olsunna. Ach, panie notariuszu, on już niedługo pociągnie. Wychudł całkiem, pluje
krwią, kaszle dniem i nocą i nie może nawet ruszyć się z łoża. Sądzę, że nasze powietrze
morskie nie będzie w stanie go uratować.
Notariusz zwrócił się do drzwi, zapukał i wszedł. Miejsca było tu mało, ale urządzenie
całkiem elegancko. Na szezlongu spoczywał pacjent. Woskowo–blade oblicze było wychudłe
ponad miarę, ciemne zapadnięte oczy patrzyły bez blasku i bez nadziei. Długa, czarna
krzaczasta broda czyniła jego lice jeszcze bledszym, a wysokie, szerokie i łyse czoło zdawało
się być własnością jednej z wykopanych czaszek.
To był niegdyś taki dumny, silny książę Olsunna, lew salonowy, który z pomocą Korteja
uwiódł był biedną Walser, matkę Sternaua! Obok niego siedziała wysoka, silnie zbudowana
dama. Mogła mieć około trzydziestu lat, ale twarz miała czystą, dziewiczą świeżość, a jej pełna,
jednak smukła postać miała takie panieńskie linie, że musiano ją uważać jeszcze za
niezamężną. Oczy jej nakazywały zaufanie, jednały miłość.
Była to księżniczka Flora, córka księcia, której wychowawczynią była przez krótki czas
matka Sternaua. Wtedy była Cyganka Zarba jeszcze śliczną, młodą dziewicą. Teraz nawet
Flora przeszła lata dziewczęce, nie zaznawszy szczęścia, jakie zazwyczaj lata te przynoszą.
— Ekscelencjo! Jestem notariuszem i przychodzę na wezwanie wasze! — rzekł
nowoprzybyły, skłoniwszy się nisko.
— Dziękuję panu, że przyszedłeś; ale potrzeba nam jeszcze trzech świadków.
— Świadkowie zjawią się za kwadrans, ekscelencjo!
— Bardzo dobrze!
Teraz zwrócił się do Flory:
— Możesz na razie oddalić się, moje dziecko. Parę godzin muszę się obyć bez ciebie. Jeżeli
zadzwonię, nie przychodź sama, tylko przyślij służącego.
W jej oczach pojawiła się łza. Była przekonana, że tu chodzi o sporządzenie testamentu.
Zapanowała nad sobą i wyszła.
Zwróciła się w stronę morza. Była niespokojna. Wiedziała dobrze, że rychło straci ojca.
Zostanie na świecie sama, a do tego, te ogromne bogactwa…
Zamyśliła się nad przeszłością.
Matki swojej nie pamiętała. Zawsze była w cudzych rękach. Ojciec nie bardzo się o nią
troszczył. Wszystkie bony, guwernantki były jej obce, wstrętne. Jedną jedyną tylko lubiła,
pannę Walser, która znikła tak szybko. Płakała za nią, a ojciec ją za to karał.
Czas upłynął, wyrosła na piękną pannę. Wszyscy to wiedzieli i ona także. Miała setki
wielbicieli, jednak żaden nie przypadł jej do serca. Książę łajał ją, nadaremnie. Sam nawet
wybrał dla niej kandydata na męża, ale ona, posłuszna zazwyczaj córeczka, okazała
niespotykany opór. Chciała sama sobie wybrać tego, który sercu jej będzie miłym. Ojciec
gniewał się wprawdzie, ale uległ jej stanowczości.
Nagle książę zachorował straszliwie, bez jakiejkolwiek nadziei, na powrót do zdrowia. To
spowodowało, że poważnie zaczął rozmyślać nad przyszłością i… przeszłością. Spostrzegł, że
jego życie było nieprzerwanym pasmem grzechu. Ogarnęła go skrucha, żal. Przypomniał sobie
o tych, których skrzywdził. A szczególnie tę niemiecką guwernantkę. W jego gasnącym mózgu
wystąpiło jasne wspomnienie dnia, w którym dokonał haniebnego czynu.
Raz wyszedł do swego parku na przechadzkę, zatopiony w niewesołych myślach. Naraz
zaszeleściło w krzakach i wyskoczyła z nich stara, wstrętna Cyganka.
— Znasz mnie, Olsunna? — zapytała.
Przyglądał się jej pooranemu obliczu, niestety nie poznał. Zaśmiała się złośliwie i rzekła z
szyderstwem:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl