Karol May - W lochach Babilonu [pl], Cykl - W krainie Srebrnego Lwa

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
W
LOCHACH
B
ABILONU
Pan i sługa
Bagdad!
Ile wspaniałych wizji budzi ta nazwa w duszy człowieka, który nie zna ani Bagdadu, ani jego
stosunków, a wyobraża sobie słynne miasto jedynie na podstawie bajek z tysiąca i jednej nocy.
Ludzie Wschodu nazywają Kair Bauwaabe esz Szark wrota Wschodu, a Bagdad Nefs esz Szark -
Dusza Wschodu. Określenie to było może słuszne przed laty, ale dziś straciło podstawy. Bagdad
dzieli los wielu swych siostrzyc, których sława i piękność należą do przeszłości. Nawet na to, co
udało się uratować z dawnych czasów, należy patrzeć z daleka, z bliska bowiem wydaje się
odrażające.
Dumna stolica kalifów, która była niegdyś ośrodkiem ruchu mahometańskiego, straciła,
mówiąc słowami poety perskiego: "piękność twarzy, czerwień policzków, blask oczu, gibkość
postaci i wdzięk lilji". Kiedyś otaczał ją istny raj, dziś wznosi się wśród równiny, którą można
porównywać do wszystkiego, z wyjątkiem niebiańskiego ogrodu. Tuż dokoła miasta jest trochę
zieleni, ale o kilka kroków dalej rozpościera się kraj głuchy i wymarły. Przepływa przezeń Tygrys,
nad rzeką wznosi się most długości jakichś dwustu metrów. Ruiny starego miasta i murów leżą po
zachodniej stronie rzeki. Nowa i większa część miasta mieści się na wschodnim brzegu. Trzeba
przyznać, że dziś jeszcze miasto od strony rzeki wywiera niezłe wrażenie, wystarczy jednak wejść
w ulicę, a złudzenie pryska. Rozpadły się mury, otaczające miasto, po świetnych budowlach
kalifów pozostały mizerne szczątki. Wszystkie okna murowanych domów wychodzą na podwórze,
w krzywych, wąskich niebrukowanych ulicach widać tylko gołe ściany i wąskie zaryglowane
drzwi. Najbardziej godne zwiedzenia są bazary, tworzą długie, sklepione krużganki, w których
kupić można wszystko, co produkuje Wschód.
Latem jest tak gorąco, że mieszkańcy w dzień siedzą w chłodnych sardaubach, piwnicach, w
nocy zaś sypiają na płaskich dachach domostw. Podczas stosunkowo chłodnej zimy, członkowie
rodzin zbierają się dokoła mangalu, kominka. Piece nie istnieją w ogóle. Bagdad został założony
przez Mansura, drugiego kalifa Abbasydów. Za czasów Haruna ar Raszida miasto się powiększyło,
zbudowano pierwszy most. A Monstasir ufundował Akademię Chemii i Medycyny, która kiedyś
była wzorem dla wszystkich szkół mahometańskich, od szeregu lat stała się jednak punktem
zbornym dla karawan. Jeszcze gorszy los spotkał miasto. Zburzył je chan mongolski Hulagu.
Następców jego przepędził Timur, który zdobył Bagdad i zrównał z ziemią. Dla uczczenia
zwycięstwa wzniósł szereg wież, używając jako fundamentów stu tysięcy głów pomordowanych
mieszkańców. Po latach zdobyli Bagdad Osmanowie. Później miasto przeszło w ręce szacha
perskiego Ismaela. Od czasu zwycięstwa sułtana Murada IV miasto znajduje się pod panowaniem
1
tureckim. Z wspaniałych czasów Haruna ar Raszida nie pozostało niemal nic, z wyjątkiem pomnika
żony jego Zobeidy, stojącego samotnie na wzgórzu na prawym brzegu rzeki. Niesłusznie nazwano
ar Raszida sprawiedliwym. Dziewięć razy pielgrzymował pieszo do Mekki, ale nie należy
zapominać, że ułatwiał sobie te podróże, każąc wyścielać całą drogę miękkimi dywanami i
wznosząc na każdym postoju gospodę. Kupował poetów, opiewających sławę jego imienia, był
jednak znienawidzony przez poddanych. Nienawiść wzmogła się z chwilą, gdy własną siostrę,
imieniem Abbasah, kazał wraz z dwojgiem dzieci zamurować żywcem. Ar Raszid zdawał sobie
sprawę z tej nienawiści. Bał się jej do tego stopnia, że z początku przeniósł swą rezydencję do
Rakki nad górnym Eufratem, potem zaś przesiedlił się na płaskowzgórze północnej Persji, gdzie go
też pogrzebano w miejscowości Chorasan. Syn jego Mamum lubił się również popisywać
bogactwami. Na uroczystości jego zaślubin z Buran, córką wezyra Hassana Ibn Sefir, w weselnych
salach płonęły tysiące świec z ambry, a setkom gości rozdzielono kule z piżma i ambry,
zawierające kwity na drogie kamienie, domy i posiadłości ziemskie. Wspomnienia tych czasów
żyją jedynie w ustach hakawatów, oficjalnych gawędziarzy. Powodem upadku miasta był długi
spór między wyznawcami Alego a jego przeciwnikami, który rozbił świat mahometański na dwa
wrogie, dziś jeszcze walczące ze sobą obozy sunnitów i szyitów. Przybywszy do Bagdadu
okazaliśmy na komorze celnej nasze papiery. Przed udaniem się w dalszą drogę, postanowiliśmy
odwiedzić miejsce, w którym niegdyś, podczas ostatniej bytności leżeliśmy powaleni zarazą.
Trzeba było przede wszystkim pomyśleć o wyszukaniu mieszkania w mieście. W miejscu postoju
karawan nie chciałem się zatrzymywać ze względu na brud i pluskwy, Halef uważał również, że
będziemy jeszcze mieli dosyć sposobności do zapoznania się z "wdziękiem i czarem tych
czworonożnych przyjaciół". Europejczycy starają się zwykle korzystać w Bagdadzie z gościnności
urzędników, przybyłych z Europy. Uważam, że nie jest to wskazane. Komu nie chodzi jedynie o
powierzchowne poznanie kraju i narodu, kto ma zamiar zapoznać się z wszystkim gruntownie, ten
musi zbliżyć się do mieszkańców, musi żyć ich życiem. Dlatego unikałem i unikam podczas mych
podróży wielkich, wydeptanych szlaków, odrzucam balast europejskich nawyków i nie szukam
Europejczyków. Wymaga to wielu wysiłków, znajomości języków, gruntownego przygotowania,
rezygnacji z wygód, jako też pewnej dozy odwagi. Można wtedy jednak osiągnąć szereg korzyści,
niedostępnych na szerokim, wygodnym szlaku. Złożenie wizyty paszy lub tutejszemu konsulowi
załatwiłoby na miejscu sprawę mieszkania, gdyż imię Kara Ben Nemzi było dobrze znane w
tutejszych sferach wojskowych i urzędniczych. Nie chciałem się jednak uzależniać od grzeczności
innych i postanowiłem sam znaleźć odpowiednie lokum dla nas i dla naszych koni. Nic więc
dziwnego, że przy tej okazji przypomniałem sobie Polaka, oryginała, u któregośmy swego czasu
mieszkali. Wątpiłem, czy jeszcze żyje, a jeżeli tak, czy mieszka nadal w Bagdadzie i w tym samym
2
domu, co przedtem.
Nie tylko ja przypomniałem sobie naszego miłego uprzejmego gospodarza. Gdyśmy
sprowadzili konie z kelleku na brzeg, Halef rzekł:
- Tratwa nie przedstawia dla nas obecnie żadnej wartości. Nikt jej nie kupi. Najlepiej będzie
tratwę zostawić tutaj, niech ją sobie bierze, kto chce. Dokąd zwrócimy się teraz, sidi?
- Chciałem spytać cię o to samo.
- Przyszła mi pewna myśl do głowy. Mam nadzieję, że ci się to spodoba. Pamiętasz, u
kogośmy wtedy mieszkali?
- Oczywiście.
- Może by się tam zwrócić?
- Myślałem o tym samym. Cieszyłbym się bardzo, gdybyśmy odnaleźli tego człowieka.
- I jego sługę, którego był niewolnikiem - roześmiał się Halef.
Oczywiście pamiętałem grubasa - służącego, który w oryginalny sposób pełnił swą
powinność. Przypuszczałem, że nie żyje, gdyż już wtedy wykazywał z nadmiaru tuszy skłonności
do apopleksji. Mieliśmy dużo wolnego czasu, więc można było na wszelki wypadek odszukać dom,
w którym kiedyś mieszkał Polak ze swym sługą i dowiedzieć się, kto go zamieszkuje obecnie.
Dosiedliśmy więc koni i ruszyliśmy w kierunku domostwa. Stało w palmowym ogrodzie, w
południowej części miasta. Mimo upływu lat, odnaleźliśmy je bez trudu. Tym razem nie
zatrzymaliśmy się przed wąską furtką, lecz przed bramą, mieszczącą się po drugiej stronie ogrodu.
Zsiadłszy z koni, zaczęliśmy dobijać się do bramy. Po długim oczekiwaniu rozległy się powolne,
ociężałe kroki. W bramie, którą po chwili otworzono znajdował się mały otwór. Przez ten otwór
ujrzeliśmy długi, ostry, ostrzejszy jeszcze niż dawniej, nos i starą bladą twarz. Spod wielkich
okrągłych okularów spojrzała na nas para wyblakłych oczu. Padło pytanie, wypowiedziane
cienkim, drżącym głosem:
- Czego tu chcecie?
Poznałem go od razu. To nasz były gospodarz, oficer turecki, polskiego pochodzenia. Nie
nosił wtedy okularów. Od tego czasu bardzo się postarzał. Nie poznał mnie z pewnością, a
ponieważ zapytał po arabsku, odpowiedziałem w tym samym języku:
- Mieszkasz sam w tym domu?
- Po co ci ta wiadomość potrzebna? - zapytał.
- Bo chciałbym tu zamieszkać.
- Nie mam miejsca dla obcych ludzi.
- Zapłacimy.
- Nie mam zamiaru wynajmować mieszkania. Widzę zresztą, że macie konie dla których nie
3
ma u mnie pomieszczenia.
- W takim podwórzu? Pod dachem zmieszczą się więcej niż dwa konie.
- Do licha! Znasz to podwórze? W takim razie tym bardziej nie należy ci ufać.
Chciał zasłonić otwór. Wziąłem go za rękę i rzekłem:
- Możesz nam ufać. Jesteśmy uczciwi ludzie. Przynosimy ci pozdrowienia.
- Pozdrowienia? Od kogo?
- Czy nie pamiętasz, że kiedyś mieszkał u ciebie pewien perski książę z dwiema żonami i
orszakiem służby?
- Owszem - odparł pośpiesznie. - Był też pewien effendi z Niemiec wraz z towarzyszem
Arabem.
- Ten effendi zwał się Kara Ben Nemzi?
- Tak. Znasz go?
- Znam i przynoszę od niego pozdrowienia.
- Żyje jeszcze? Bawił u mnie niedługo, ale polubiłem go bardzo. Powiedz, gdzie teraz
przebywa i jak mu się powodzi!
- Czy nie będzie lepiej, jeśli ci odpowiem w mieszkaniu?
- Oczywiście! Wejdźcie więc do ogrodu. Otworzę bramę.
Prawdopodobnie mieszcząca się po przeciwnej stronie furtka była częściej używana, niż
brama. Musiał natężyć wszystkie siły słabych drżących rąk, aby przekręcić klucz w zamku. Gdy
mu się to wreszcie udało, skrzydło bramy nie chciało ustąpić, więc musiałem je pchnąć. Brama się
wreszcie otworzyła. Ujrzeliśmy starca w tych samych co dawniej olbrzymich pantoflach i w
wystrzępionym znoszonym kaftanie. Zasunąwszy bramę, zaryglowałem ją i wręczyłem mu klucz.
- Chodźcie na podwórze! - rzekł i podreptał na swych cienkich nogach przez ogród w
kierunku żłobów. Umieściwszy przy nich konie, udaliśmy się do sieni, z której prowadziły znane
nam z dawnych czasów schody. Otworzył drzwi, mieszczące się po prawej stronie. Weszliśmy do
biblioteki, która wyglądała tak samo jak przed laty. Wezwawszy nas do zajęcia miejsca na kanapie,
klasnął w dłonie wschodnim zwyczajem. Czekałem z natężaniem, kto się zjawi na to wezwanie.
Oczyma duszy ujrzałem potwornie grubego Ganimeda, który wypijał wino swego pana i wodą
napełniał jego flachy. Gospodarz musiał jeszcze kilka razy klasnąć w dłonie. Wreszcie, kiedym mu
zawtórował otworzyły się drzwi i ujrzałem w nich... Tak to był sługa we własnej osobie! Utył tylko
niewiarygodnie. Policzki zwisały jak worki, pod oczami widniały krwią nabiegłe fałdy, tak że
źrenic prawie nie było widać.
Podbródek okalający twarz, ważył na oko nie mniej, niż spore prosię. Głowę okrywał fez
usiany tłustymi plamami, z których po wygotowaniu zebrałby się niechybnie funt baraniego łoju.
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl