Karol May - Piramida śmierci [pl], Cykl - Leśna różyczka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
S
KARBY I KROKODYLE
D
AS
W
ALDRÖSCHEN ODER DIE
V
ERFOLGUNG RUND UM DIE
E
RDE
V
W
GŁĘBI ZIEMI
Zapadł zmierzch, tętent koni zwiastował nadjeżdżających lansjerów. W domu mieli
zamieszkać tylko oficerowie, szeregowcy mieli sobie zapewnić nocleg pod gołym niebem. W
tym kraju nie jest to nic dziwnego, konie też nie potrzebują stajen, a ludzie prowadzą taki tryb
życia, że nie zwykli spać na miękkich poduszkach, najlepiej czują się w hamaku lub na ziemi.
Kapitana Verdoję zaprowadzono wraz z oficerami do salonu, a potem Maria Hermoyes
zaprowadziła każdego z nich do przeznaczonego pokoju. Emma poszła sprawdzić czy
wszystko jest w należytym porządku. Stała w izbie przeznaczonej dla kapitana, gdy usłyszała
jego kroki, było za późno, aby się wycofać.
Otworzył drzwi i zobaczył stojącą na środku pokoju dziewczynę. Zawsze była piękna, teraz
zaś miłość wybiła na jej obliczu piętno wzruszającej tkliwości i serdeczności. Słońce właśnie
zaszło za horyzontem. Ostatnie jego promienie wpadły do środka i oblały postać dziewczyny
różanym blaskiem. Verdoja stanął jak wryty, był oszołomiony jej widokiem, owładnęło nim
pożądanie.
Emma skłoniła się i prosiła słodkim głosem:
— Proszę bliżej senior, to pokój dla pana!
Posłuchał wezwania i skłonił się z należytą gracją.
— Cieszy mnie to, że pani sama dbasz o moją wygodę — rzekł. — Proszę wybaczyć, że
swoją obecnością czynię dodatkowe kłopoty.
Miała zamiar, meksykańskim zwyczajem podać mu rękę na powitanie, ale cofnęła ją. Było
w jego słowach, twarzy a nawet tonie głosu coś odpychającego, nastrajającego nieprzyjaźnie…
— Przyszłam tylko sprawdzić, czy pokój wygodnie urządzono.
— A więc to pani jesteś duchem opiekuńczym tego domu! Czy może nawet…
— Hacjendero jest moim ojcem.
— Dzięki Madonno! Nazywam się Verdoja. Jestem kapitanem lansjerów, a czuję się wielce
zobowiązany i jeśli pani pozwoli, to ucałuję jej drobniutkie rączki.
Z tymi słowy uchwycił jej rękę, nie mogła się nawet temu sprzeciwić i przycisnął ją do ust.
Cofnęła się przerażona.
— Pozwól pan, że się oddalę. Znajdzie pan tutaj spokój i wygodę.
Chciała otworzyć drzwi, ale zastąpił jej drogę.
— O, nie pragnę spokoju, proszę usiąść obok ni nic Czuję, że przepadam za panią, pragnę
cię mieć przy swym boku.
Popadła w zakłopotanie. Ten człowiek przyzwyczajony był obcować z kobietami w stolicy,
ona więc czuła się bezbronna wobec tak śmiało występującego i pewnego siebie mężczyzny
— O, mam jeszcze dużo obowiązków — prosiła.
Oko jego spoczęło ogniście i pożądliwie na jej twarzy i odrzekł więc:
— Najpiękniejszym gospodyni obowiązkiem jest być miłą dla gości.
— A gościa obowiązkiem jest być grzecznym wobec gospodyni.
— Takim jestem, naprawdę — zawołał. — Proszę mi dać swoją rączkę i nie odchodzić.
Chwycił ją za rękę, ale udało jej się w tej chwili wyśliznąć z jego objęć i odskoczyć.

Adieu,
senior — rzekła otwierając drzwi.
— Stój, nie puszczę pani stąd!
Wyciągnął za nią rękę, ale ona już była za drzwiami. Stanął i długo patrzył w ślad za
dziewczyną.
— Do pioruna — rzekł. — Co za piękność. Jeszcze czysta, niepokalana, a to drażni apetyt.
Jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło, bym jak dzisiaj, zakochał się od pierwszego spojrzenia. To
będzie cudowna kwatera. Gdybym nie był już żonaty, to może bym się rzucił na kolana przed
nią, była by moja. No, ale i tak będzie.
Emma cieszyła się ucieczką. Żądza z jaką spoczywały na niej oczy tego mężczyzny,
przestraszyła ją i dlatego postanowiła za wszelką cenę unikać spotkania z nim.
W pokoju narzeczonego zastała Sternaua i Helmera. Stan chorego był zadowalający.
Operacja udała się, a gorączka ustępowała szybko. Świadomość wracała, przynajmniej w tej
chwili, gdy rozmawiał z lekarzem. Kiedy spostrzegł wchodzącą ukochaną, zarumienił się z
radości.
— Chodź, Emmo — prosił. — Pomyśl sobie, pan doktor Sternau mówi, że zna moją
ojczyznę.
Emma wiedziała o wszystkim, udała jednak, że jest to dla niej nowiną.
— O, to bardzo szczęśliwe spotkanie!
— I mojego brata także zna. Widział się z nim nawet przed odjazdem.
Nikt na razie nie miał odwagi mu powiedzieć, że brat jest w hacjendzie, a obecnie nawet stoi
w jego pokoju, za firanką. Antonio nadal był bardzo osłabiony, prawie ciągle spał, chciano więc
mu zaoszczędzić niepotrzebnych wzruszeń.
Sternau wstał, a Emma zajęła jego miejsce, chory chwycił jej rękę, uśmiechał się szczęśliwy
i przymknął powieki.
— Czy już nie ma zagrożenia? — szepnęła Emma do Sternaua.
— Nie. Wracający spokój i zdrowy sen pokrzepi go bardzo szybko. Nam nie pozostaje nic
innego jak wspomagać naturę w jej dziele, usuwając od niego wszelkie przeszkody. Ale pani
też musi należycie odpocząć, gdyż wyzdrowienie jednej osoby, przyniesie chorobę u drugiej.
— O, ja jestem silna, senior. Proszę się nie martwić.
Sternau odszedł wziąwszy ze sobą Helmera. Poszli przyglądnąć się życiu obozowemu. Tam
zastali Mariano, który przybył w podobnym celu.
Lansjerzy znosili drzewa na ogniska. Arbellez dał im wołu, z którego teraz przygotowywali.
Nadeszła pora wieczerzy. Oficerowie zebrali się w jadalni. Kapitan, gdy tylko wszedł,
wzrokiem poszukiwał Emmy. Nie było jej. Stara poczciwa Hermoyes zajęła jej miejsce.
Arbellez poprzedstawiał gości. Meksykańscy oficerowie zachowywali się poprawnie, choć z
dużą rezerwą wobec cudzoziemców. Tacy sławni
cavaleros,
jak oni nie potrzebowali przecież
zabiegać o względy jakiegoś tam Niemca.
Verdoja przyglądał się tym trzem mężczyznom. Sternau, Helmer i Mariano, a więc to byli ci,
których śmierć miała mu przynieść posiadłość ziemską, wartości miliona. Oko jego przesunęło
się po postaciach Mariano i Helmera, i rychło utkwiło na obliczu Sternaua. Potężna jego postać
zaimponowała mu. Ten człowiek był przecież wyższy i silniejszy od niego. Kapitan stwierdził,
że swoje szczęście wobec tego wielkoluda może zawdzięczać tylko chytrości.
— To nie tylko radość, ale i miła niespodzianka, widzieć was tutaj, panowie — rzekł
hacjendero. — Jeszcze wczoraj groziło nam wielkie niebezpieczeństwo.
Verdoja znał sprawę od Korteja, ale zrobił wielce zdziwioną minę.
— Niebezpieczeństwo? Jakie? — zapytał.
— Mieliśmy być napadnięci przez całą zgraję rozbójników, około trzydziestu ich było!
— A, do pioruna! Zamierzali napaść na hacjendę, czy na ludzi?
— Właściwie to niektórych moich gości. Ale osoby te w moim domu są bezpieczne, więc
zaplanowano napaść na hacjendę, zburzyć ją i wszystkich pozabijać.
— Do diabła! Można się dowiedzieć, o kogo chodzi?
— Tak, o panów: Sternaua, Helmera i Mariano.
— Dziwne! Jak obroniliście się przed łotrami?
— Senior Sternau powystrzelał ich wszystkich.
Kapitan spojrzał zdziwiony na lekarza, a inni oficerowie uśmiechali się lekceważąco i
niedowierzająco.
— Całą bandę? — zapytał Verdoja.
— Z wyjątkiem kilku.
— I to uczynił senior Sternau, sam jeden?
— Tak. Miał przy sobie towarzysza, który zabił może dwóch lub trzech.
— To brzmi wręcz nieprawdopodobnie! Trzydziestu ludzi miałoby się tak bez obrony dać
powystrzelać jednemu mężczyźnie? Niemożliwe!
— Ale to prawda! — zawołał hacjendero z zapałem. — Niech pan posłucha.
Sternau rzucił poważne spojrzenie na Arbelleza i rzekł:
— Senior, proszę! To co się stało nie jest żadnym bohaterstwem.
— Jak to nie! Zabić trzydziestu łotrów? — rzekł kapitan. — Spodziewam się, że pan nie
będziesz miał nic przeciwko temu, jeżeli poprosimy o opowiedzenie całej tej interesującej
przygody.
Sternau ruszył ramionami. Pedro Arbellez objął rolę sprawozdawcy i opowiadał tak żywo,
że oficerowie słuchali z ogromnym zaciekawieniem.
— Trudno w to uwierzyć — zawołał kapitan. — Senior Sternau, winszuję panu takiego
czynu.
— Dziękuję — odrzekł dosyć obojętnie.
— Takiej waleczności nie ma co się dziwić — zauważył Arbellez. — Słyszał, senior Verdoj
a, kiedyś o wodzu Mi steków, Bawolim Czole?
— Tak. To król myśliwych polujących na bawoły.
— A zna pan może trapera, którego zwą Księciem Skał?
— Tak. Ma on być najsilniejszym i najśmielszym, jaki tylko istnieje.
— Senior Sternau jest tym myśliwym, a Bawole Czoło był jego towarzyszem w „rozpadlinie
tygrysiej”.
— Czy to prawda senior Sternau — zapytał Verdoja.
— Prawda. Ale lepiej by było, by mojej osoby nie wysuwano w ten sposób na pierwszy plan.
Verdoja był roztropnym kombinatorem. Był przekonany, że główną osobą tajemnicy jest
Mariano, jeżeli więc ten „Książę Skał” ujmuje się za nim, to tajemnica ta musi być bardzo
cenna. Postanowił działać roztropnie, zapytał więc:
— A z czego to wynika, że właśnie na tych panów przygotowano zamach?
— Mogę to panu wyjaśnić — rzekł hacjendero. Nim jednak począł, Sternau rzekł:
— To sprawa prywatna i nie sądzę by mogła seniora Verdoję zaciekawić.
Arbellez przyjął tę zasłużoną naganę w milczeniu, rotmistrz jednak nie zadowolił się i pytał:
— Czy rozpadlina tygrysa jest daleko?
— Godzinę drogi stąd — odparł Sternau.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl