Kosidowski Zenon - Gdy słońce było bogiem, LITERATURA FAKTU - j. polski
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zenon Kosidowski
Gdy słońce było bogiem
Księgozbiór DiGG
f
2010
WŚRÓD ŚWIĄTYŃ I OGRODÓW
MEZOPOTAMII
Pielgrzym z Neapolu
W
pierwszych latach XVII wieku zasłynął we Włoszech neapolitański
kupiec Pietro della Valle. Ponieważ wiele podróżował po dalekich krajach
egzotycznych, ziomkowie nazywali go
Il Pellegrino
- pielgrzym.
Pietro jednakże nie podróżował, jakby to należało przypuszczać, w
poszukiwaniu drogocennych korzeni i tkanin jedwabnych. Pobudką jego
podróży były sprawy zgoła romantyczne, a mianowicie doznany w
młodości zawód miłosny. Potem już zasmakował w włóczęgostwie i
zawsze niesyty wrażeń, zapuszczał się w coraz to inne nieznane krainy,
gdzie stopa Europejczyka rzadko stawała.
Dziwnym zrządzeniem losu przygody tego romantycznego kupca stały
się pamiętne w dziejach archeologii i dzięki temu warto poświęcić im kilka
chwil uwagi.
Przenieśmy się więc wyobraźnią do Neapolu. W kościele San Marcellino
odbywa się nabożeństwo zamówione przez Pietro. Nawa zapełniła się po
brzegi, wszyscy w mieście dowiedzieli się już przez pocztę pantoflową o
frasunku młodego Pietra i o jego postanowieniu. W ciągu dwunastu lat był
zaręczony z nadobną panną z zamożnego domu kupieckiego i raptem
uderzył w niego piorun: rodzice wydali ją za mąż za kogo innego.
Upokorzony i dotknięty w najczulszych uczuciach młodzieniec
postanowił szukać zapomnienia w podróżach. Nie wymknął się jednak z
miasta cichaczem. Z typowym dla południowca zamiłowaniem do scen
pompatycznych, żegnał się z rodakami w sposób teatralny. Po zakończeniu
nabożeństwa kapłan zawiesił mu na szyi złoty amulet wyobrażający kostur
pielgrzymi. Mieszczanie stawali na palcach, by nic nie uronić z widowiska,
a Pietro składał uroczyste śluby, iż nie wróci do Neapolu zanim nie
odwiedzi Grobu Świętego.
Wyprawa do Jerozolimy stała się zaczątkiem jego barwnego i
urozmaiconego przygodami życia podróżniczego. Nie skończyło się
bowiem na nabożnej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Neapolitańczyk
zwiedził Wenecję, Konstantynopol i Kair, popłynął na trudno naówczas
dostępne wyspy Lewantu, przemierzył wzdłuż i wszerz Mezopotamię i
Syrię, dotarł nawet do Iranu.
W XVII wieku podróż taka nie była fraszką. Miesiącami trzeba było
przemierzać stepy i pustynie, góry i moczary, kolebiąc się na twardym
grzbiecie wielbłąda. Statkom żaglowym, niewygodnym i łatwo niszczonym
przez burze, groziło stałe niebezpieczeństwo korsarskich napadów.
Podróżnik musiał znosić upały i mrozy, głód i pragnienie, robactwo, brud i
najrozmaitsze choroby. Na drogach grasowali rozbójnicy, a ludność
mahometańska odnosiła się do Europejczyków z nieukrywaną wrogością.
W ciągu swych podróży Pietro della Valle nie zrywał łączności z
rodakami z Neapolu. Wysyłał do nich regularnie listy, niejednokrotnie
zaopatrzone w nagłówek: „Z namiotu mego na pustyni”. W listach tych
zabłysnął niespodzianym talentem pisarskim. Błyskotliwy styl, wykwintny
humor, bystrość obserwacji i barwność opisów, nade wszystko jednak
obfitość przygód pełnych zabawnych sytuacji i porywających intryg, oto co
w krótkim czasie zyskało mu ogólny poklask współziomków.
Pietro della Valle, jak przystało na Włocha o żywym temperamencie,
rychło otrząsnął się z miłosnej porażki. Świadczą o tym frywolne
przygody, które opisuje z gustem i humorem. Przebywając na wyspie
Chios rzucił się w wir zabaw tamtejszej swawolnej ludności. Dniem i nocą
odbywały się tańce, śpiewy i urocze igraszki z miejscowymi strojnisiami, a
Pietro czuł się w swoim żywiole. Z filuterną chełpliwością opowiada, jak w
pewnym mieście greckim mniszki miejscowego klasztoru tuliły go czule i
całowały za to, że z godnością osadził tureckiego dostojnika, który
domagał się od niego złożenia hołdu i podarunków.
W Konstantynopolu zasłyszał, że sułtan posiada jedyny naówczas pełny
tekst dzieł Liwiusza, otrzymany w spadku po cesarzu bizantyńskim. Pietro
zapalał chęcią nabycia tego białego kruka i zaofiarował za niego pięć
tysięcy piastrów. Ale władca turecki odrzucił propozycję zuchwałego
Europejczyka. Wtedy Pietro próbował przekupić bibliotekarza
sułtańskiego, przyrzekając mu 10 tysięcy koron za wykradzenie
manuskryptu. Intryga spełzła jednak na niczym, bo nieuczciwy urzędnik
nie mógł w bibliotece odnaleźć cennego zabytku piśmiennictwa.
W Mezopotamii Pietro zakochał się po raz drugi w życiu. Wybranką
jego była 18-letnia dziewczyna, ale los srogi i tym razem go nie oszczędził.
Wkrótce po ślubie młoda małżonka zachorowała na tajemniczą chorobę i
zmarła.
Rozpacz podsunęła Pietrowi niesamowity pomysł: zwłoki ukochanej
kazał zabalsamować, a potem przez całe cztery lata obwoził się z trumną
po świecie, zanim złożył ją w grobie rodzinnym w Neapolu. Pietro
popróbował jeszcze raz szczęścia: ożenił się z Gruzinką, która była
przyjaciółką zmarłej i opiekowała się nią podczas jej choroby. Tym razem
sprawa zakończyła się pomyślnie: owocem małżeństwa było 14 synów.
W podróżach swoich Pietro dotarł również do południowej Persji. W
odległości 60 kilometrów na południowy wschód od miasta Sziraz ukazał
mu się obraz do głębi przejmujący majestatem i grozą. Były to jakieś
gigantyczne ruiny, o których nic dotąd nie słyszał. W kotlinie, otoczonej
skalistymi pagórkami, widniały tarasy z prowadzącymi na nie schodami,
pogruchotane kolumny, poszczerbione mury, a przede wszystkim ogromne
lwy pilnujące masywnych portali.
Pietro przyglądając się tym ruinom nie mógł wyjść ze zdumienia.
Wydawało mu się, że piaski, naniesione tu od wieków przez gorące wiatry
pustyni, niby ośmiornice objęły żarłocznymi mackami mury, portale i
kolumny. Grozę i tajemniczość wzmagała głucha cisza, otaczająca ów
osamotniony krajobraz zniszczenia.
Potężne ruiny, ciągnące się na przestrzeni kilkuset metrów, stanowić
musiały jakiś wspaniały pałac z zamierzchłych czasów. Kto był twórcą
tych monumentalnych budowli? Okoliczna ludność, poza legendami i
opowieściami o duchach rzekomo zamieszkujących ruiny, nie mogła dać
podróżnikowi żadnego wyjaśnienia. Tradycje tubylców sięgały jedynie do
czasów legendarnego kalifa Bagdadu z VIII wieku, Haruna al Raszyda,
bohatera „Tysiąca i jednej nocy”. Tymczasem ruiny snadź były o wiele
starsze.
Błąkając się po zwałach gruzów Pietro zauważył na cegłach jakieś
dziwne, zagadkowe znaki. Zrazu wydało mu się, że to po wilgotnych
jeszcze cegłach dreptały ongiś ptaki i pozostawiły odciski swoich pazurów.
Po bliższym jednak przyjrzeniu się spostrzegł, że znaki te składają się z
szeregu poziomych i pionowych kresek. Wszystkie kreski miały kształt
klinów, niewątpliwie dzięki temu, że nieznany artysta, dotykając
patyczkiem wilgotnej gliny, za każdym razem używał z początku większej
siły.
Gdy Pietro przywiózł odbitkę tych znaków do Europy, rozgorzał
namiętny spór nad ich sensem i znaczeniem. Jedni twierdzili, że stanowią
one jakieś pradawne pismo, inni znowu upierali się, że dziwne kreski są
jedynie prymitywnym ornamentem, którym zdobiono ściany irańskiej
budowli. Pietro wypowiedział się za pierwszą tezą. W jednym z listów z r.
1621 donosi, że naliczył sto odrębnych znaków i że każdy z nich oznacza,
według jego przypuszczenia, cały wyraz. Z podziwu godną przenikliwością
wyraził opinię, że pismo klinowe należy czytać i pisać od lewej ku prawej
stronie, ponieważ ostrza poziomych klinów zawsze były skierowane na
prawo.
Przedmiotem żywego zainteresowania stały się również same ruiny.
Przypuszczano trafnie, że Pietro della Valle odkrył gruzy Persepolis,
stolicy imperium perskiego założonego w VI w. p.n.e. przez Cyrusa,
zdobywcę Babilonii. Jeden z następców Cyrusa, Dariusz, wybudował w
Persepolis imponujący pałac, liczący setki sal i komnat. Tutaj przebywał
wśród olśniewającego zbytku, odziany w purpurowe, haftowane złotem
szaty. Miał do dyspozycji 15 tysięcy sług pałacowych, tysiąc jeźdźców
straży przybocznej i 10 tysięcy pieszych żołnierzy.
Imperium perskie trwało tylko dwieście lat. Podstawy jego istnienia,
oparte na wyzysku podbitych ludów i przemocy wojskowej despoty, były
zbyt kruche. By pokryć ogromne koszty dworu i wojska, urzędnicy
królewscy nakładali na lud pracujący, szczególnie na chłopów, coraz
większe podatki i daniny, toteż Aleksander Macedoński, po rozgromieniu
armii Dariusza, bardzo łatwo podporządkował sobie ludy i plemiona
wchodzące w skład pokonanej Persji.
Zwycięski Aleksander zajął Persepolis, a przy tej okazji pałac królewski
poszedł z dymem. Istnieją różne wersje co do przyczyn tego pożaru. Grecki
historyk Diodor twierdzi, że pałac podpalił własnoręcznie Aleksander
Wielki «podczas orgii pijackiej, w chwili kiedy postradał panowanie nad
swoim umysłem». Inny historyk, Klitarch, opisując tę samą libację,
opowiada, że tancerka ateńska Thais w czasie tańca cisnęła płonącą
pochodnię między drewniane kolumny pałacu. Widząc to pijana zgraja
kompanów macedońskich chwytała na wyścigi inne pochodnie i rzucała je
przed siebie na oślep. Główna część pałacu z drogocennymi tkaninami,
rzeźbami i wazami zajęła się w mgnieniu oka płomieniem. Służba tylko z
wielkim trudem zdołała uratować kilka bocznych skrzydeł budowli.
Ocalałe części pałacu przetrwały liczne jeszcze wieki. Czas jakiś mieli
tam siedzibę kalifowie Islamu, potem przyszły niszczycielskie najazdy
Mongołów i Turków i z pałacu pozostały jeno gruzy. Ruiny zarosły
niebawem skąpą roślinnością i pasły się na nich owce pasterzy arabskich.
O pochodzeniu ruin zapomniano zupełnie. Dopiero w XVII wieku Pietro
della Valle odkryciem swoim przypomniał Europie o dawnej świetności
Persepolis.
Choć podróżnik włoski nie mógł przypuszczać, że w pionowych i
poziomych kreseczkach kryje się ogromna skarbnica wiadomości o
cywilizacjach Sumerów, Babilończyków, Asyryjczyków i innych ludów
Bliskiego Wschodu, to jednak niezaprzeczalną jego zasługą jest to, iż on
pierwszy przywiózł próbki pisma klinowego do Europy i wbrew opinii
wielu uczonych z zadziwiającą bystrością domyślał się w kreskach
starodawnego pisma, a nie ornamentu. Dlatego nazwisko jego zachowało
się na zawsze w dziejach archeologii.
Pismo klinowe zaczyna przemawiać
W pierwszych latach XIX wieku przebywał w niemieckim mieście
uniwersyteckim Getyndze nauczyciel greki i łaciny tamtejszego liceum,
Jerzy Fryderyk Grotefend. Uważano go po trosze za dziwaka, ponieważ
ulubionym jego zajęciem było rozwiązywanie wszelkiego rodzaju szarad i
rebusów, w czym wykazywał niepowszednią bystrość i szybkość orientacji.
Znajomi i przyjaciele wyszukiwali mu najwymyślniejsze zadania, ale
Grotefend nigdy nie dał się w kozi róg zapędzić.
W r. 1802 do rąk amatora łamigłówek dostał się pewien tekst z
Persepolis, nad którego odszyfrowaniem głowiło się bezskutecznie wielu
uczonych. Zagadkowe znaki klinowe intrygowały go i nie dały mu spać po
nocach. Pewnego dnia, będąc w piwiarni, gdzie zazwyczaj spędzał
wieczory wśród kolegów przy kuflu piwa, oświadczył im nie bez
chełpliwości, że potrafi odczytać pismo klinowe.
Kompani przyjęli to z wesołym niedowierzaniem. Pismo klinowe
stanowiło wtedy właśnie jeden z najbardziej modnych problemów
naukowych i powszechnie było wiadome, jaką nieprzezwyciężoną trudność
stanowi jego odczytanie. Byli przecież uczeni, którzy twierdzili, że jest to
problem w ogóle nie do rozwiązania.
W drugiej połowie XVIII wieku udał się do Persepolis duński uczony
Karsten Niebuhr, przerysował wiele znaków klinowych, ale nie zdołał
odczytać ani jednego wyrazu. Nie powiodło się również Niemcowi
Tychsenowi i Duńczykowi Münterowi, chociaż zasługą ich było wiele
trafnych spostrzeżeń.
Trudno więc dziwić się, że w piwiarni rozległy się głośne śmiechy i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]