Kendall Anna - Kroniki Duszorośli. Tom 2. - Nadejście mrocznej mgły, n.pondro
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Kendall AnnaNadejście mrocznejmgły1To stare kobiety najchętniej ze mną rozmawiają.Nie wszystkie i nie tylko one. Czasami starego mężczyznę również da się namówić napogawędkę, zwłaszcza jeśli się o niego potknę. Zdarza się też półgłówek, który nie wie, gdzie sięznalazł. Dwukrotnie rozmawiałem również z królowymi. Z reguły jednak w krainie Umarłych tostare kobiety wyrywają się ze swego niesamowitego transu, by gadać o życiu, które utraciły,niekiedy bardzo dawno temu. Teraz jednak nie przebywałem w krainie Umarłych. Tylko mi sięśniło, że w niej jestem, a ten sen był straszniejszy od rzeczywistości.Płaskie wyżynne wrzosowisko i okrągły kamienny budynek. Czuję w ustach smakpieczonego mięsa, soczystego i tłustego. Duszorośl. W cieniach poza kręgiem światła mojejpochodni wyczuwam jakieś niewidoczne stworzenia. Nieludzkie stworzenia, jakich nigdy niespotkałem w tej krainie, ani nawet w tej drugiej, która leży za grobem. Wędruje…— Peter!…wśród nich jakaś kobieta, i to kobiecy głos dobiega mnie z mroku. Dostrzegam błyskozdobionej klejnotami korony. Kobieta woła mnie po imieniu.— Przecież…— Peter!—…nie żyjesz — mówię.— Od jedenastu lat — odpowiada ze śmiechem, od którego dreszcz wnika mi aż do kości.I…— Peter! Szybciej!Uderzyłem na oślep, do szaleństwa przerażony tym monstrualnym śmiechem. Moja pięśćtrafiła w ciało. Rozległ się krzyk i obudziłem się całkowicie. Jee leżał pod ścianą szopy dlaowiec, dotykając małą dłonią czerwonej plamy na policzku.— Jee! Przepraszam! Och, Jee, nie chciałem.Popatrzył na mnie z wyrzutem, nie odzywając się. Przez uchylone przez niego drzwi dośrodka wpadało światło wczesnego poranka. Owce — dwie owieczki i trzy jagnięta — patrzyłyna mnie ze słomy, na której leżały.— Jee…Co jednak mogłem powiedzieć? Już go przeprosiłem i to nic nie zmieniło. Nie mogłemcofnąć uderzenia — podobnie jak wielu wydarzeń w moim życiu.Od jedenastu lat.Wziąłem chłopca w ramiona. Nie opierał się. Gdy dotykałem jego kości palcami lewejdłoni, wydawały się bardzo małe. Czy dziesięciolatek powinien być aż tak drobny? Nie miałempojęcia. Bardzo niewiele wiedziałem o dzieciach. Te, które mieszkały w wiosce, unikały mnie,być może z powodu kikuta. Mówiły na mnie „Peter Jednoręki”, nie wiedząc, jak straciłem drugąrękę, i nieświadome tego, że nie mam na imię Peter.Czasami odnoszę wrażenie, że nawet Maggie zapomina o przeszłości. Ja jednak zawszeo niej pamiętam.Jee uwolnił się z mojego niezgrabnego uścisku.— Maggie mówi, że masz zabić jagnię na obiad. Najtłustsze.Zamrugałem.— Czy przybyli wędrowcy?— Tak. I ich służba. Chodź!Wędrowcy ze służbą. Naszą ubogą gospodę, przycupniętą nad wioską Applebridgepośród wzgórz u podnóża Gór Zachodnich, rzadko odwiedzają goście, a już nigdy tacy, którzymieliby służbę. Z pewnością przybyli bardzo wcześnie rano. Spałem z owcami, ponieważ dwadni temu wilk porwał jedyne jagnię Samuela Browna. Zabił je jeszcze w zagrodzie pod jegochatą. Maggie zażądała, żebym wybudował solidną szopę, a ja postanowiłem, że będę w niejspał.— Nie ma potrzeby — upierała się dziewczyna, zaciskając usta. — Jest zamknięta zewszystkich stron i nie ma okien.Nie odpowiedziałem. Oboje wiedzieliśmy, dlaczego wolę spać w szopie, i żadne z nas niemogłoby znieść dyskusji na ten temat.Podniosłem się ze słomy, strzepnąłem jej kawałki z bluzy i nogawic, a potem wciągnąłembuty.Już od dwóch lat prowadzimy wspólnie tę gospodę. Tylko dzięki Maggie dwojesiedemnastoletnich uciekinierów i Jee są w stanie zarobić na życie. To Maggie za resztę naszychpieniędzy wynajęła walącą się chałupę w Applebridge. Maggie, która wbijała gwoździe,szorowała podłogi i nieustannie zmuszała mnie do robienia tego samego, aż wreszcie chata miałagłówną salę, nadającą się do użytku kuchnię i trzy maleńkie sypialnie na górze. Maggie, któraprzyrządzała gulasz z dzikich królików i warzyw z kuchennego ogrodu, tak smaczny, żemiejscowi wieśniacy opuszczali domostwa, by zjeść u nas kolację popitą kwaśnym ale, i spędzalidługie zimowe noce na rozmowach, zadowoleni, że mają miejsce, w którym mogą się spotykać.Maggie, która kupowała ale, targując się tak zawzięcie, że zdobyła szacunek mężczyzntrzykrotnie starszych od siebie. Maggie, która zdobywała dla nas kurczaki, szyła nasze bluzy,piekła i gotowała. Maggie, która nie dalej jak tej wiosny kupiła dwie owieczki od wdowy Mooreza nasze z trudem zaoszczędzone pieniądze. Zawdzięczałem jej wszystko.Ale nie mogłem jej dać jedynego, czego ode mnie pragnęła. Nie mogłem jej pokochać.Stała między nami Cecilia, mimo że przecież umarła. Dwukrotnie. Cecilia, królowa Carolinei mój talent. Choć nie robiłem z niego użytku od z górą dwóch lat, nadal czułem go wewnątrz, jakropiejący wrzód, który nie chce się zagoić.Owce wlepiały we mnie głupie spojrzenia. Durne zwierzaki irytowały mnie nieustannie.Bekały, pierdziały, cierpiały na pryszczycę i grzybicę. Padały na grzbiet i — gdy były porośniętewełną — nie potrafiły się podnieść bez pomocy. Nieustannie przeżuwały, a potem wypluwały miresztki pokarmu na buty. Bały się nowych kolorów, niezwykłych zapachów i chodzenia w prostejlinii. Śmierdziały.Mimo to nie cieszyłem się na myśl o zabiciu jagnięcia. Jedna z owieczek leżała przydwóch młodych, druga zaś karmiła swoje jedno. Które z nich Maggie uważała za „najtłustsze”?Ilu było wędrowców i skąd przybywali?Powinienem się bać wędrowców, ale przekonałem się, że wcale tak nie jest. Każdązmianę w ciasnej, nużącej rutynie niezmiennego życia w Applebridge przywitałbym z radością.Nie miałem też powodów do obaw. W Reginokracji już od dwóch i pół roku panował pokój.Lord protektor Robert Hopewell władał nią w imieniu sześcioletniej księżniczki Stephanie. Niktnie wiedział, gdzie się podziałem i kim teraz byłem. Wędrowcy będą przyjemną odmianą.— Wybacz — rzekłem do większego i tłustszego z dwóch jagniąt. Popatrzyło na mniei przysunęło się bliżej matki.Wyszedłem z szopy, starannie ryglując drewniane drzwi, i ruszyłem ścieżką prowadzącąna zaplecze chaty. Letni poranek był rześki i pogodny. Przy dróżkach kwitły dzikie róże,stokrotki, jaskry i dzwonki. Ćwierkały ptaki. Chata stała u podstawy wzgórza. Za nią ciągnął sięlesisty stok. Na dole widziałem gospodarstwa rolne i sady Applebridge, pola i drzewa. Wszystkiemiały tę delikatną żółtozieloną barwę, widywaną tylko raz w roku. Rzeka była wartka i niebieska.Prowadził przez nią stary kamienny most, któremu wioska zawdzięczała swą nazwę. W ogrodziekuchennym Maggie pachniało miętą i lawendą.Wyszedłem zza rogu chaty na podwórko stajni i stanąłem jak wryty.Jee powiedział mi, że to wędrowcy i ich służba, ale nie spodziewałem się zobaczyćczegoś w tym rodzaju. Pięć mułów, silniejszych niż osły i bardziej wytrzymałych niż konie,oporządzał i poił chłopak mniej więcej w moim wieku — choć wiedziałem, że po wszystkim, couczyniłem i co mnie uczyniono, wyglądam na więcej niż siedemnaście lat. Muły były dorodne,ale sprawiały wrażenie zmęczonych ciągnięciem czterech wozów, które staczano teraz z drogi.Trzy z nich to były wozy drabiniaste, jakimi wszyscy zwozili plony na targ, ale wypełniono jewysokimi stosami polerowanych drewnianych skrzyń, bogato rzeźbionych mebli, beczek orazpłóciennych worków. Czwarty pojazd miał dach i wyposażono go w podwójne lejce. Wędrownihandlarze przewożą takimi swe stragany z jarmarku na jarmark w okolicach gęściej zaludnionychniż nasza. Ten wehikuł miał jednak pozłacane koła, mosiężny osprzęt i srebrne ozdoby. To niebył wóz ani kareta, lecz dom na kołach. W środku zapewne wyglądał równie bogato jak nazewnątrz.Skąd się tu wzięli tacy goście i co ich skłoniło do jazdy nocą, gdy świecił tylko wąziutkisierp księżyca?— Dzień dobry — przywitałem młodzieńca. — Jestem…Warknął coś do mnie, ale nie zrozumiałem go z uwagi na silny akcent o wysokiej tonacji.— Słucham?Tym razem zrozumiałem wystarczająco wiele słów.— Ty… półgłówek? Powiedz… się pośpieszą… śniadanie dla mojej pani!Do ust podeszły mi gwałtowne słowa. Byłem właścicielem tej gospody, a on tylkochłopcem stajennym! Nim jednak zdążyłem go zwymyślać, drzwi chaty się otworzyły i wypadłaz nich Maggie.— Peter! Musisz zaraz zabić to jagnię, jeśli mam podać obiad w południe! Po południuwyjeżdżają!Wspierała ręce na biodrach, spod czepka wysuwały się jej jasne loki, a od kuchennegożaru czoło pokrywał pot. Biały fartuch zakrywał czystą szarą suknię, którą sama uszyła. Maggieubierała się na szaro, czerwono albo brązowo, ale nigdy nie na zielono ani niebiesko. To byłykolory dwóch królowych, którym służyła jako pomoc kuchenna. Tupnęła nogą obutą w ładnyskórzany trzewik. Była ładna, zdeterminowana i bardzo kompetentna: Maggie jako panii władczyni.Jak zwykle wzbudziło to we mnie chęć stawienia oporu. Nie lubiłem, by mi rozkazywano.Przez całe życie wykonywałem czyjeś rozkazy: ojczyma, naczelnej praczki, królowej. W mojejchacie nikt nie będzie mną rządził ani mnie beształ.— W swoim czasie — odparłem z irytacją. — Na razie rozmawiam z tym człowiekiem.Chłopak ignorował mnie, zajęty karmieniem mułów.— Peter, musimy…— W swoim czasie!W drzwiach chaty pojawił się Jee.— Maggie, masz przyjść! Chcą…Nie czekałem, aż usłyszę, czego chcą. Głupi napad złości już mi przeszedł. Maggie ciężkopracowała dla nas obojga. Wędrowcy z pewnością byli bogaci i dobrze nam zapłacą.Zachowywałem się jak dureń, nie robiąc tego, co mi kazała. Ruszyłem z powrotem ku szopie.Nagle jednak drzwi z tyłu wielkiego wozu się otworzyły i wyszła z nich jakaś staruszka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]