Kawka Magdalena, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->PROLOGWiało, jakby miało pozrywać dachy i zmieśćgromadzących się na ulicy ludzi. Mrok na dobrezagościł na niebie. Wilgoć w powietrzu sprawiała, żeczuło się dojmujący chłód. Zwykły, szarobury,wczesnowiosenny wieczór.Kilkudziesięcioosobowagrupkaprzytupywałanogami, dyskutowała, falowała. Nieustannie ktoś jąopuszczał, a ktoś do niej dochodził. Wpatrywała sięw jasne okna willi, na wprost której stała. Co jakiś czasprzebiegał przez nią głośniejszy szmer, a głowyobracały się z lewa na prawo.— Podobno… — zaczynał ktoś.Po tym słowie twarze jak na komendę zwracały sięw jego stronę. Głównie byli to najbliżsi sąsiedzimieszkańców willi. Ich domy stały tuż obok. Podobne.Czasami bardziej, czasami mniej okazałe. To byłazaciszna okolica. Zamożna. Z dużymi, wysokimiparkanami od przodu i wypielęgnowanymi ogrodami odtyłu. Mieszkali tutaj głównie biznesmeni oraz ludziewolnych zawodów, mogący sobie pozwolić nazapłacenie kilkuset złotych za metr kwadratowy cennejdziałki. Żyło się tutaj spokojnie i bezpiecznie, aż dodzisiaj. Godzinę temu przyjaciółka właścicieli posesji,przed którą stali ludzie, roztrzęsiona, zalana łzamiprzybiegła do sąsiadów i do oporu wciskała dzwonek.To, co bełkotliwie mówiła, nie mieściło sięw konwencji tego zakątka świata.— Proszę dzwonić na… — chlipała. — Na…— Ale co się stało? — dopytywał z lekkazniesmaczony sąsiad, uchyliwszy furtkę.— Niech pan dzwoni… Jezu… ja nie znam numeru…— Ale co się stało?— Oni zostali zamordowani!— Kto został zamordowany? — mruknął sąsiad,popatrując na nią jak na wariatkę i mocniej przymykającfurtkę.— No oni… moja sąsiadka i jej mąż, obok…— zdołała wydusić kobieta.Po piętnastu minutach zjawiła się policja. Wyłączylisyrenę radiowozu przy wjeździe w wąską ulicę.Mundurowi przysłani przez dyżurnego z komisariatuwysiedli niemal jednocześnie z obu stron kabiny.Tłumek oczekiwał ich przed domem niczym gości.Młodzi chłopcy w czarnych mundurach polowych bylinieco zażenowani liczbą gapiów.— No, jesteście wreszcie… — rzucił ktoś z trzeciegoszeregu.Policjanci przepchnęli się do furtki i zniknęli za nią.— To tu. — Poinformował ich stojący na straży drzwiwejściowych sąsiad. Jakby nie wiedzieli.Bez słowa weszli do środka. Trupy leżały w głębidużego, wyłożonego naturalnym kamieniem salonu.Jeden niedaleko drugiego. Podłoga wokół nich byłazachlapana krwią. Nawet trudno powiedzieć, żezachlapana. W stosunku do rozmiaru oraz lokalizacjiran było jej w sumie niewiele. Brunatne kropki i linietworzyły futurystyczny rysunek na powierzchniach, doktórych zdołały przylgnąć.Kobieta padła skulona. Ciało skręciło się w pozycjiembrionalnej. Zasłaniała sobą wejście do aneksukuchennego. Za ciałem rozciągała się od głowy dokolan wąska kałuża. Plama zdążyła zakrzepnąć, choćtylko z wierzchu, pod cienką warstewką wciąż byłalepka. Trup był zwrócony twarzą do niej. Górowałniczym klif nad martwym morzem krwi.Mężczyzna leżał około trzech metrów od niej. Nawznak. Twarz miał bladą. Od jego szyi rozchodziła siępo podłodze ciemnowiśniowa rzeka. W najszerszymmiejscu kilkadziesiąt centymetrów szerokości, jej brzegibyły nieregularne.Wydawało się, że jest zdolna w każdej chwilipopłynąć i się rozprzestrzenić. A jednak już się nierozlewała. Upodobniła się do matowej kałuży skutejjesiennym przymrozkiem. Tylko na samym środku byłajeszcze ciemnoczerwona, nie do końca ścięta.Plamanajwidoczniejpochodziłaz kilkucentymetrowego nacięcia na szyi denata.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]