Kapuscinski Ryszard - Imperium, E-Booki, Kapuściński Ryszard

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BIBLIOTEKA CZYTELNIKA
Ryszard Kapuściński
IMPERIUM
1997 CZYTELNIK
WARSZAWA
Opracowanie graficzne ANDRZEJ HEIDRICH
Na okładce
fragment obrazu Ilji Riepma „Procesja w guberni kurskiej"
Redaktor BARBARA CHLABICZ
Redaktor techniczny HANNA ORŁOWSKA
Korekta JOANNA KĘDRA
Copyright by Ryszard Kapuściński, Warszawa 1993 ISBN 83-07-02603-2
— c
zyli, że to są dziwy; i to wszystko się składa na obraz —
— Imperium
ANDRIEJ BIEŁYJ
Rosja wiele widziała w ciągu tysiąca lat swoich dziejów. Jednego tylko nie widziała Rosja przez tysiąc lat — wolności.
WASIUI GROSSMAN
Teraźniejszość jest czymś, co nas wiąże Przyszłość tworzymy sobie w wyobraźni. Tylko przeszłość jest czystą
rzeczywistością.
SIMONE WEIL
W Rosji cała energia artysty powinna być skierowana na pokazanie dwóch sił: człowieka i przyrody. Z jednej strony
słabość fizyczna, nerwowość, wczesne dojrzewanie seksualne, namiętne pragnienie życia i prawdy, marzenia o
szerokiej jak step działalności, pełna niepokoju analiza, niedostatek wiedzy przy wysokich wzlotach myśli, a z drugiej
— bezkresna równina, surowy klimat; surowy, szary naród z jego ciężką, ponurą historią, tatarszczyzna, czynownictwo,
ciemnota, bieda, wilgotny klimat stolic, apatia słowiańska itp. Rosyjskie życie tak młóci Rosjanina, że ten się pozbierać
nie może, młóci jak tysiącpudowy kij.
ANTONI CZECHOW
Zasadnicze wrażenie, jakie odnieśliśmy po przyjrzeniu się sytuacji w Rosji — to obraz olbrzymiego, nie dającego się
naprawić krachu. Historia nie znała jeszcze tak gigantycznej katastrofy.
H. G. WELLS, 1920
Przygoda Związku Radzieckiego jest największym doświadczeniem i najważniejszym zagadnieniem ludzkości.
EDGAR MORIN
Rosja zwymiotowała tę ohydę, którą ją karmiono.
FIODOR DOSTOJEWSKI
Ustrój, jaki nami rządzi, to połączenie starej nomenklatury, rekinów finansjery, fałszywych demokratów i KGB. Tego
nie mogę nazwać demokracją — to wstrętna, nie mająca precedensu w historii hybryda, o której nie wiadomo, w jakim
kierunku będzie się rozwijać... [ale] jeśli ten sojusz zwycięży, będą nas eksploatować nie przez 70, ale przez 170 lat.
ALEKSANDER SOŁŻENICYN, 1992
Coś tam się rozjaśniło, ale coś nadal pozostaje niejasnym.
WŁADIMIR WOJNOWICZ
1
Ryszard Kapuściński
IMPERIUM
SPIS TREŚCI
Przedmowa
I. PIERWSZE SPOTKANIA (1939-1967)
Pińsk, 39
Transsyberyjska, 58
Południe, 67
II. Z LOTU PTAKA (1989-1991)
Trzeci Rzym
Świątynia i pałac
Patrzymy, płaczemy
Człowiek na asfaltowej górze
Ucieczka przed samym sobą
Workuta, zamarznąć w ogniu
Jutro bunt Baszkirów
Misterium rosyjskie
Skacząc przez kałuże
Kołyma, mgła i mgła
Kreml, czarodziejska góra
Pułapka
Azja Środkowa, zagłada morza
Pomona miasteczka Drohobycz
Powrót do rodzinnego miasta
III. CIĄG DALSZY TRWA (1992-1993)
Ciąg dalszy trwa
PRZEDMOWA
Książka ta składa się z trzech części:
Część I nazywa się „Pierwsze spotkania (1939--1967)" i jest relacją z moich dawnych pobytów w Imperium.
Opowiadam w niej o wkroczeniu wojsk sowieckich do mojego rodzinnego miasteczka na Polesiu (dziś jest
tam Białoruś), o podróży przez zaśnieżoną i bezludną Syberię, o wyprawie na Zakaukazie i do republik
Środkowej Azji, a więc do obszarów b. ZSRR pełnych egzotyki, konfliktów i osobliwej, pełnej emocji i
sentymentów atmosfery.
Część II nazywa się „Z lotu ptaka (1989-1991)" i zdaje sprawę z kilku moich dłuższych wędrówek po
rozległej ziemi Imperium, jakie odbyłem w latach jego schyłku i ostatecznego rozpadu (ostatecznego w każ-
dym razie w tej formie, w jakiej istniał do roku 1991). Podróże te odbywałem sam, omijając oficjalne instytu-
cje i trasy, a szlak tych
wypraw
prowadził od Brześcia (granica b. ZSRR z Polską) do Magadanu nad Pacyfi-
kiem i od Workuty za Kołem Polarnym do Termezu (granica z Afganistanem). W sumie jakieś 60 tysięcy
kilometrów.
Część III nazywa się „Ciąg dalszy trwa (1992-1993)" i jest to zbiór refleksji, uwag i notatek powstałych na
marginesie moich podróży, rozmów i lektur.
Książka jest napisana polifonicznie, to znaczy przewijają się przez jej stronice postacie, miejsca i wątki,
które mogą powracać kilkakrotnie w różnych latach i kontekstach. Wbrew jednak zasadzie polifonii, całość
nie kończy się wyższą i ostateczną syntezą, lecz przeciwnie

dezintegruje się i rozpada, a to dlatego, że w
trakcie pisania książki rozpadowi uległ jej główny przedmiot i temat

wielkie mocarstwo sowieckie. Na
jego miejsce powstają nowe państwa, a wśród nich

Rosja, ogromny kraj, zamieszkany przez naród, który
od wieków ożywiała i jednoczyła a mb i ej a imperialna.
Książka ta nie jest ani historią Rosji i byłego ZSRR, ani historią narodzin i upadku komunizmu w tym
państwie, ani też podręcznym kompendium wiedzy o Imperium.
Jest ona osobistą relacją z podróży, jakie odbyłem po wielkich obszarach tego kraju (czy raczej

tej części
świata), starając
się
dotrzeć tam, gdzie mi pozwoliły czas, siły i możliwości
2
PIERWSZE SPOTKANIA
(1939-1967)
PINSK, 39
Moje pierwsze spotkanie z Imperium odbywa się przy moście łączącym miasteczko Pińsk z
Południem świata. Jest koniec września 1939. Wszędzie wojna. Płoną wioski, ludzie chowają się
przed nalotami po rowach i lasach, gdzie mogą, szukają ratunku. Na naszej drodze leżą zabite
konie. Chcecie jechać dalej, radzi jakiś człowiek, musicie usunąć je na bok. Ile przy tym mitręgi, ile
potu: martwe konie są bardzo ciężkie.
Tłumy uciekających, w pyle, w kurzu, w panice. Po co im tyle tobołków, tyle walizek? Po co tyle
czajników i garnków? Dlaczego tak złorzeczą? Dlaczego bez przerwy o coś pytają? Wszyscy gdzieś
idą, jadą, biegną — nie wiadomo dokąd. Ale moja mama wie, dokąd. Mama wzięła za rękę moją
siostrę i mnie i we trójkę idziemy do Pińska, do naszego mieszkania przy ulicy Wesołej. Wojna
zastała nas koło Rejowca, na wakacjach u wujka, więc teraz musimy wrócić do domu. Tutti a casa!
Ale kiedy po dniach wędrówki jesteśmy blisko Pińska, kiedy z daleka widać już domy miasta,
drzewa pięknego parku i wieże kościołów, na drodze przy samym moście wyrastają nagle
marynarze. Ci marynarze mają długie karabiny i ostre, kolczaste bagnety, a na okrągłych czapkach
— czerwone gwiazdy. Kilka dni temu przypłynęli tu aż z Morza Czarnego, zatopili nasze
kanonierki, zabili naszych marynarzy, a teraz nie chcą wpuścić nas do miasta. Trzymają nas na
odległość, nie ruszać się! krzyczą i mierzą z karabinów.
Mama, a także inne kobiety i dzieci — bo zebrali nas już całą gromadę — płaczą i proszą o litość.
Wołajcie o litość, błagają nas nieprzytomne ze strachu mamy, ale co my, dzieci, możemy jeszcze
zrobić, i tak już od dawna klęczymy na drodze, szlochamy i wyciągamy w górę ramiona.
Krzyk, płacz, karabiny i bagnety, wściekłe twarze spoconych i złych marynarzy, jakaś furia, jakaś
groza i niepojętość, to wszystko jest tam przy moście nad Piną, w tym świecie, w który wkraczam
mając siedem lat.
W szkole od pierwszej lekcji uczymy się alfabetu rosyjskiego. Zaczynamy od litery „s". Jak to od
„s"? pyta ktoś z głębi klasy. Przecież powinno być od „a"! Dzieci, mówi zgnębionym głosem pan
nauczyciel (który jest Polakiem), spójrzcie na okładkę naszej książki. Jaka jest pierwsza litera na tej
okładce? „S"! Petruś, który jest Białorusinem, może przeczytać cały napis: Stalin „Woprosy
leninizma". Jest to jedyna książka, z której uczymy się rosyjskiego, jedyny egzemplarz tej książki.
Na sztywnej okładce, pokrytej szarym lnianym płótnem, duże, złocone litery.
ODCHODZĄC OD NAS, TOWARZYSZ LENIN NAKAZAŁ NAM duka w pierwszej ławce
pokorny i cichy Władzio. Lepiej nie pytać, kto to był Lenin. Wszystkie mamy zdążyły już nam
powiedzieć, żeby o nic nie pytać. Zresztą te ostrzeżenia nie były nawet potrzebne. Nie umiem tego
określić, nie umiem powiedzieć, skąd się to brało, ale w powietrzu było coś tak trwożnego, tak
napiętego i ciężkiego, że miasto, w którym dawniej hasaliśmy w najdzikszy i najweselszy sposób,
stało się nagle podstępnym i niebezpiecznym polem minowym. Baliśmy się nawet głębiej
odetchnąć, żeby nie spowodować wybuchu.
Wszystkie dzieci będą należały do Pioniera! Któregoś dnia zajeżdża na podwórko szkolne
samochód, z którego wysiadają panowie w błękitnych mundurach. Ktoś mówi, że to NKWD. Co to
jest NKWD, nie bardzo wiadomo, ale jedno jest pewne, że jeśli starsi, wymawiają tę nazwę, zniżają
głos do szeptu. NKWD musi być najważniejsze, ponieważ ich mundury są eleganckie, nowe, jakby
prosto spod igły. Wojsko chodzi obdarte, zamiast plecaków mają płócienne woreczki, najczęściej
puste, związane byle jakim kordonkiem, i buty chyba nigdy w życiu nie czyszczone, natomiast
jeżeli idzie ktoś z NKWD, na kilometr bije od niego błękitna łuna.
Otóż ci z NKWD przywieźli dla nas białe koszule i czerwone chusty. Jeżeli będą ważne święta,
mówi wystraszonym i smutnym głosem pan nauczyciel, każde dziecko przyjdzie w tej koszuli i
chuście. Przynieśli też i rozdali nam pudło znaczków. Na każdym znaczku był portret innego pana.
Jedni mieli wąsy, a inni — nie. Jeden pan miał bródkę, a dwóch nie miało włosów. Dwóch albo
3
trzech nosiło okulary. Jeden z NKWD chodził od ławki do ławki i rozdawał znaczki. Dzieci,
powiedział pan nauczyciel głosem, który przypominał dźwięk pustego drewna, to są wasi przywód-
cy. Przywódców było dziewięciu. Nazywali się: Andrejew, Woroszylow, Żdanow, Kaganowicz,
Kalinin, Mikojan, Mołotow, Chruszczow. Dziewiątym przywódcą był Stalin. Znaczek z jego
portretem był dwa razy większy od pozostałych. Ale to było zrozumiałe. Pan, który napisał tak
grubą książkę jak „Woprosy leninizma" (z której uczyliśmy się czytać), powinien mieć znaczek
większy niż inni.
Znaczki przypinało się na agrafce, po lewej stronie, tam gdzie starsi noszą medale. Ale wkrótce
powstał problem — zabrakło znaczków. Ideałem, a nawet niemal obowiązkiem, było nosić
wszystkich przywódców, z dużym znaczkiem Stalina jako otwierającym kolekcję. Tak również
polecali ci z NKWD: trzeba nosić wszystkich! Tymczasem okazało się, że ktoś ma Żdanowa, a nie
ma Mikojana, albo — ktoś ma dwóch Kaganowiczów, a nie ma Mołotowa. Janek przyniósł jednego
dnia aż czterech Chruszczowów, których wymienił za jednego Stalina (Stalina ktoś mu wcześniej
ukradł). Prawdziwym krezusem był wśród nas Petruś — miał aż trzech Stalinów. Wyjmował z
kieszeni, pokazywał, chwalił się.
Kiedyś sąsiad z bocznej ławki — Chaim, odciągnął mnie na stronę. Chciał wymienić dwóch
Andrejewów na Mikojana, ale powiedziałem mu, że Andrejewy mają niską cenę (co było prawdą,
bo nikt nie mógł dojść, kim jest ten Andrejew), i nie zgodziłem się. Nazajutrz Chaim znowu wziął
mnie na bok. Wyciągnął z kieszeni Woroszyłowa. Zadrżałem. Woroszyłow był moim marzeniem!
Nosił mundur, więc pachniał wojną, a wojnę już poznałem, stąd był mi jakoś bliski. Dałem mu w
zamian Żdanowa, Kaganowicza i jeszcze Mikojana na dokładkę. W ogóle Woroszyłow szedł
dobrze. Podobnie Mołotow. Za Mołotowa można było dostać trzech innych, ponieważ starsi
mówili, że Mołotow jest ważny. W cenie był również Kalinin, bo przypominał poleskiego dziadka.
Miał jasną bródkę i — jako jedyny — coś w rodzaju uśmiechu.
Czasami lekcje przerywa wystrzał armatni. Wystrzał rozlega się tuż obok, gwałtowny, donośny,
drżą szyby, dygocą ściany, a pan nauczyciel patrzy z przerażeniem i rozpaczą w okno. Jeżeli po
wystrzale następuje cisza, wracamy do czytania naszej grubej książki, ale jeżeli słychać łomot
blachy, huk pękających murów i łoskot spadających kamieni, klasa ożywia się, słychać podniesione
głosy — trafili! trafili! i ledwie rozlegnie się dzwonek, a już pędzimy na plac zobaczyć, co się stało.
Nasza mała, piętrowa szkoła znajduje się tuż przy rozległym placu, który nazywa się Trzeciego
Maja. Przy tym właśnie placu stoi wielki, ale to naprawdę wielki kościół, największy w całym
mieście. Trzeba wysoko zadzierać głowę, żeby zobaczyć, gdzie kończy się kościół, a zaczyna niebo.
A właśnie dokładnie w to miejsce strzela teraz armata. Strzela do wieży, żeby ją strącić.
W klasie rozumowaliśmy wtedy tak: kiedy bolszewicy szli do nas, to nim zobaczyli Polskę i nim
zobaczyli nasze miasto, musieli najpierw dostrzec wieże pińskiego kościoła. One są takie wysokie.
To ich widocznie bardzo zdenerwowało. Dlaczego? Na to pytanie nie umieliśmy sobie
odpowiedzieć. Natomiast o samym fakcie zdenerwowania wnioskowaliśmy stąd, że kiedy tylko
Rosjanie weszli do miasta, nim jeszcze odsapnęli, nim się rozejrzeli, gdzie jaka ulica, nim pojedli i
nim zaciągnęli się machorką, już prędko ustawili na placu armatę, przywieźli amunicji i zaczęli
strzelać w kościół.
Ponieważ cała artyleria pojechała na front, została im tylko jedna armata. Strzelali z niej bez ładu i
składu. Jeżeli trafili, z wieży unosiły się kłęby ciemnego pyłu, czasem błysnął język płomienia.
Wokół placu w głębokich bramach kryli się ludzie, którzy patrzyli na to bombardowanie ponuro, ale
i z ciekawością. Kobiety klęczały i odmawiały różaniec. Po pustym placu chodził pijany
artylerzysta i krzyczał: Widzicie, strzelamy do waszego Boga! A on nic, cicho siedzi! Boi się czy
jak? Śmiał się, a potem dostawał ataku czkawki. Nasza sąsiadka powiedziała mamie, że kiedy
któregoś dnia opadł kurz, zobaczyła na szczycie zburzonej wieży świętego Andrzeja Bobolę. Święty
Andrzej, powiedziała, miał bardzo cierpiącą twarz — palili go żywcem.
Idąc do szkoły, muszę przejść przez tory kolejowe, tuż koło stacji. Lubię to miejsce, lubię patrzeć
na pociągi, które przyjeżdżają i odjeżdżają. Najbardziej lubię patrzeć na lokomotywę: chciałbym
być maszynistą. Otóż idąc któregoś ranka przez tory widzę, że kolejarze zaczynają gromadzić
wagony towarowe. Dziesiątki i dziesiątki wagonów. Gorączkowy ruch na przetokach: jeżdżą
4
lokomotywy, skrzypią hamulce, dzwonią zderzaki. I pełno czerwonoarmistów, pełno NKWD. W
końcu ruch ustaje, na kilka dni zapada cisza. Ale któregoś dnia widzę, jak do wagonów podjeżdżają
furmanki pełne ludzi i tobołków. Przy każdej furmance kilku żołnierzy, każdy trzyma karabin tak,
jakby miał za chwilę wystrzelić. Do kogo? Ci na furmankach ledwie żyją ze zmęczenia i strachu.
Pytam mamę, dlaczego zabierają tych ludzi. Ona, bardzo zdenerwowana, mówi, że to zaczęła się
wywózka. Wywózka? Dziwne słowo. Co ono znaczy? Ale mama nie chce odpowiedzieć na pytanie,
nie chce ze mną rozmawiać, mama płacze.
Noc. Pukanie do okna (mieszkamy w małym domku wrośniętym w ziemię). Twarz ojca przylepiona
do szyby, płaska, roztopiona w mroku. Widzę, jak ojciec wchodzi do pokoju, ale poznaję go z
trudem. Pożegnaliśmy się latem. Był w mundurze oficera, miał wysokie buty, nowy, żółty pas i
skórzane rękawiczki. Szedłem z nim ulicą i słuchałem z dumą, jak wszystko na nim chrzęści. Teraz
stoi przed nami w ubraniu poleskiego chłopa, chudy, zarośnięty. Ma na sobie lnianą koszulę do
kolan przewiązaną parcianym paskiem, a na nogach łykowe łapcie. Z tego, co mówi mamie,
rozumiem, że dostał się do niewoli sowieckiej i że pędzili ich na wschód. Mówi, że uciekł, kiedy
szli kolumną przez las, i w jakiejś wiosce zamienił z chłopem mundur na koszulę i łapcie.
Dzieci, mówi mama do siostry i do mnie, zamknąć oczy i spać! W sąsiednim pokoju, w którym są
rodzice, słychać szepty i gwałtowne poruszenia. Rano, kiedy wstaję, ojca już nie ma. Idąc do szkoły
rozglądam się na wszystkie strony — a nuż go zobaczę? Tyle chciałem mu opowiedzieć — o sobie,
o szkole, o armacie. I że znam już rosyjskie bukwy. I że widziałem wywózkę. Ale ojca nie widać
nawet w najdalszej perspektywie ulicy Łochiszyńskiej, która jest tak długa, że prowadzi chyba na
koniec świata. Jest jesień. Wieje chłodny wiatr. Szczypią mnie oczy.
Następna noc. Łomotanie do okien, do drzwi tak natarczywe, natrętne, tak huraganowe, że za
chwilę zawali się sufit. Wpada ich kilku, czerwonoarmistów i cywilów, wdzierają się tak nerwowo i
błyskawicznie, jakby ścigały ich rozwścieczone wilki. Od razu karabiny w nas wymierzone. Strach
wielki: a jeżeli strzelą? A jeżeli zabiją? Bardzo nieprzyjemne uczucie widzieć zabitego człowieka.
Także widzieć zabitego konia. Aż przechodzi dreszcz.
Ci, którzy trzymają karabiny, stoją jak posągi, ani drgną, natomiast pozostali wywalają wszystko na
podłogę. Z szaf, z komód, z łóżek. Sukienki, czapki, nasze zabawki. Sienniki, buty, ubrania ojca. I
do mamy — muż kuda? A mama, blada jak papier, rozkłada drżące ręce i mówi, że nie wie. Ale oni
wiedzą, że ojciec tu był, więc znowu — muż kuda? A mama nic, że nie wie, no nie wie i już. Ach,
ty, mówi jeden i robi taki ruch, jakby chciał mamę uderzyć, a mama chowa głowę w ramiona, żeby
nie trafił. A inni szukają i szukają. Pod łóżkami, pod kredensem, pod fotelem. Czego szukają?
Mówią, że broni. Ale jaka u nas może być broń? Mój zepsuty kapiszonowiec, z którym chodziłem
walczyć z Indianami. Owszem, kiedy kapiszonowiec był dobry, zawsze mogliśmy wyprzeć Indian z
naszego podwórka, ale teraz mój rewolwer ma złamaną sprężynę, nie nadaje się do niczego.
Chcą zabrać mamę. Zabrać za karę czy jak? Grożą jej pięściami i okropnie klną. Idi! krzyczy
żołnierz do mamy i chce wypchnąć ją kolbą na dwór w ciemną noc. Ale wtedy moja młodsza siostra
rzuca się nagle na żołnierza i zaczyna go bić, gryźć i kopać, rzuca się w jakimś szale, w furii, w
obłędzie. Jest w tym taka nieoczekiwana, zaskakująca determinacja, taka drapieżna nieustępliwość,
zawziętość i ostateczność, że jeden z czerwonoarmistów, pewnie najstarszy, pewnie komandir, waha
się przez chwilę, w końcu nakłada czapkę, zapina kaburę pistoletu i mówi do swoich ludzi —
paszli!
W szkole, w czasie przerw, albo kiedy wracamy gromadą do domu, mówi się o wywózkach. Nie ma
teraz ciekawszego tematu. Nasze miasteczko jest pełne zieleni, wokół domków rozciągają się
ogródki, wszędzie aż gęsto od wysokich traw, chwastów, krzewów i drzew, łatwo więc schować się,
widzieć wszystko, a samemu być niewidocznym. W starszych klasach są tacy, którym udało się
wyrwać z domu, ukryć w zaroślach i obejrzeć całą wywózkę od początku do końca. Mamy już
prawdziwych ekspertów od wywózek. Rozprawiają oni na ich temat ochoczo i ze znawstwem.
Więc wywózki odbywają się nocą. Chodzi tu o zaskoczenie. Człowiek śpi, a oto nagle budzą go
krzyki, widzi nad sobą wściekłe twarze żołnierzy i NKWD, siłą wyciągają go z łóżka, popychają
kolbami i każą wychodzić z domu. Każą oddać broń, której i tak przecież nikt nie ma. Bez przerwy
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • motyleq.opx.pl